Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/59

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

na ziemi. Może jesteśmy pierwsi z tych, co wszedłszy na tę drogę, staną się bohaterami zguby: Szatan, na wiele wieków przedtem przykład nam zostawił. Tak! lecz jak zetrzeć te rysy, nasze rysy dzisiejsze, które boleść wyrzeźbiła nam w twarzy? Jak zdobyć na nowo panowanie nad sobą, skoro namiętności złamały oddawna jarzmo naszej woli. Jak w jednej chwili odzyskać naturę Tytanów, kiedy spadliśmy tak nizko, że mózg nasz drży i zwraca się przeciw sobie samemu? Możemy, co prawda, wyrwać jeden po drugim swoje włosy zbielałe w cierpieniach, zatopić czerwień wstydu czerwienią rozpusty, zgładzić swe zmarszczki wybuchami dzikiego śmiechu co chwila; lecz cóż odda naszym oczu zgasłym ich ogień młodości? co zetrze z naszych powiek ślady łez, które tak je porozdzierały, jak krople liście rozdzierają? Ach, daremnie, daremnie! Jesteśmy to, czem nas uczyniły nienawiść ludzi i zemsta Boga. Przedwcześnie zgięliśmy się ku ziemi. Głos nasz stal się chrapliwy; ciągła gorączka krwią napełnia źrenice; serce nosim na pół zgniłe w łonie; umysł nasz rozprzągł się na zawsze i podziwienia godne, jeśli kiedy ozwie się dźwiękiem bez fałszu. Daremnie, daremnie! Klęknijmy raczej i posypmy prochem skroni. Bóg w niebiosach lubi pokorę ludzi na ziemi. Może przebaczy nam jeszcze, żeśmy nie zginęli za Polskę: któż zgłębi ocean Jego miłosierdzia.
 Ach! nie zobaczę już nigdy ziemi, która mię wykarmiła, tego domu, gdziem się wychował, tej kaplicy, gdzie matka moja snem wiecznym spoczywa. Ach, dźwięk jej dzwonu roztopiłby we łzach całą twardość kamienia, który noszę w łonie. Wieczorem zacząć modlitwę przed kratą, nad trumną, przy świetle lampy; a z zewnątrz dochodzi aż do mnie śpiew wieśniaczy, brzęk pługa, pierwszy krzyk ptaka nocnego, pierwsze westchnienia nocnego wietrzyka, ostatnia nuta skowronka, ostatnie pożegnanie rozstających się