Marzyłem wśród ruin. Świat starożytny rozbity u stóp moich przed krzyżem drewnianym, cisza grobów ponad nim, burze naszego wieku, wspomnienia mojej ojczyzny ujarzmionej mieszały się w moim mózgu. Cieszył mnie widok Rzymu w glinie ziemi i w błocie; bo w dzieciństwie swojem poprzysiągłem zemstę innemu Rzymowi i depcąc jeden, marzyłem, że kiedyś tak samo będę deptał drugi. Nocą, idąc z Colosseum ku grobowcowi Cecylii, z uśmiechem ironii brałem w ręce odłamki porfiru, jaspisu, ciskałem je o kamienie i cieszyłem się, że się rozpryskują w tysiąc kawałków. „Tak będzie kiedyś z dumą północy“, wołałem; a echo sarkofagów powtarzając te słowa, przeciągało je dźwiękiem ponurym i już śniłem, że jestem na pogrzebie tyranów. Niekiedy także, gdy księżyc nad zwojami bluszczu się wznosił i promieniami swymi odbudowywał zburzone świątynie, wyzłacał pozostałe kolumny, topił w złotej mgle zniewagi czasów i ludzi, myślałem o Maryi[1] i płakałem, że tak daleka, ode mnie. Z nią bym się mógł tu przechadzać, wspierać chwiejne jej kroki; odpoczywalibyśmy u fontanny Egeryi i zwiedzilibyśmy każdą wysepkę tych ruin, szczątki tej Atlantydy[2] wielkości i przepychu, pozostałe na tem morzu nicości. *
Słońce zniża się nad brzegami Kampanii rzymskiej. Niebo tak czyste, iż zdaje się że obłok żaden nie przepłynął nigdy po niem. Ruiny uwieńczone girlandami bluszczu, jedwabnym płaszczem sieci pajęczych okryte, lśnią purpurą. Głos dzwonów z miasta płynie i ponad grobami przeszłości krąży jak cześć pogrzebowa. Nigdzie ni drzewa, ni krzewu, ale zamiast tego piramida, z której odarto resztki piękności i amfiteatr, gdzie na zatartych śladach lwów i słoni porastają pokrzywy, albo świątynia, skąd wyszły