Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/255

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

U nich pokój, niebo za nic,
Miłość kona od rozkoszy
I szyderstwo śpiew zagłusza,
Czucie z serca śmiech wypłoszy,
A lękliwa ludzka dusza
I w zapale szuka granic.
W melodyjnym sfer rozdźwięku
Dzikich trzeba jej akordów,
Wrzasku zbrodni, śmierci jęku,
Zdrad ukrytych, walk i mordów...
Grajcie, grajcie tony dzikie,
Piekło lubi tę muzykę!...

Jak tu miękko — jak wesoło!
Na wirowej grzbiecie chmury
Zwiedzim sobie świat wokoło,
A puszczyków, sępów chóry
Przygrywają nam wesoło:
Harrauh rahu, harrauh rahu!

Jakiż odgłos tam u góry
Do naszego doszedł ucha?
To aniołów dźwięczą chóry.
Po rozleglej sfer przestrzeni
Błądzą zawsze takie tony,
Gdzie się wieczny dzień promieni,
Gdzie przebywa Nieskończony.
Jedno pieniów tych odbicie
Zdoła wiecznie zająć serce —
W jednej jasności iskierce
Nieskończone błyszczy życie.
Patrzcie — jak na twarz Szatana
Spadła chmura niespodziana!
On tem samem pieniem śpiewał,
Tąż jasnością się oblewał
I przy Pana błyszczał boku.
Znać, wspomnienia trawią ducha...
Zapomnianych śpiewów słucha,