Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/162

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.
RYTYGIER.

 Księże Biskupie, ojcze Biskupie, proszę cię, ustąp się! Królestwo słów przeminęło, na nic się nie zdało.

(Wyskakuje naprzód).

Królowo, dopiero jednej połowy poselstwa dopełnił ten starzec, druga zabrzmi inaczej.

(Dobywa miecza).
Oto jej pierwszy

dźwięk! Cha, cha, cha! Czy ja na księdza lub dziewczę wyglądam, że mnie zastraszyć myślicie? Odwołajcie, Lachy, krzyki do piersi waszych, bo nawet słów moich zagłuszyć nie zdołacie! Kiedy grzmi na niebie, jeszcze mnie słychać.

ŻELISŁAW.

 Synu, co to za człowiek, którego głos huczy ponad wrzaskami tysiąców?

HARDYMIR.

 Przyłbica twarz mi jego wydziera, ale pierś jego pod ciężkiemi ogromami żelaza, jak żart wolna się zdaje, miecz olbrzymi, na którym dłonią się oparł, ugina się i drży cały. Inni wydają się przy nim, jak giermki chłopięta, prócz jednego tylko, co stoi z boku, z pochyloną głową — gdyby ją podniósł, mógłby mu dorównać. Lecz słuchaj, ojcze, słuchaj teraz!

RYTYGIER.

 Wando! Czy znasz brata? Lachy, znacie wy króla Ziemowita?

WANDA.

 Jak ono słońce, co zaszło, znikł bratobójca. Jak te połyski, co bledną, ślady jego się rozwiały. Jak ta noc, co się zbliża, tak nad nim weszły ciemności Hańby.

CHÓR LUDU.

 Królobójca, bratobójca, zapomnian na zawsze!