Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/160

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.
GŁOSÓW KILKA.

 Dobrze mówi, dobrze!

LUDGARD.

 Holla! Hurra! Cztery konie czarne buchnęły z boru na zieloną łąkę. To ona! jak słup mgły srebrnej stoi na wozie! To ona!

RYTYGIER.

 Hamderze, czy to królowa?

HAMDER.

 Królowa? Nie — to tylko siostra moja, Wanda.

RYTYGIER.

 Gibka i śmiała jej ręka! Jakżeż lejce puszcza na karki rumakom! Ominęła teraz głaz ten na polu, znów chyżej pchnęła się ku nam — to potok, to wicher, to piorun! to nie kobieta!

HAMDER.

 Ha! pod tą śnieżną zasłoną wrą śmiertelne gniewy. Hardymir jej doniósł słowa Biskupa — patrz, jak dumnie skinęła głową na okrzyki ludu, jak teraz wyciągnęła ramię i dłonią rozprowadza milczenie nad niemi! Ani słucha wojewodów, ani odpowiada im, prosto na kopiec wstępuje — widzisz? zatrzymała się, patrzy na nas. Zgaduję jej pyszny uśmiech, jeśli oczyma krzyż wasz napotkała. To krew ojca mego, książę!

RYTYGIER.

 O wietrze, stu zamków zdobytych na igraszkę rzucę ci popioły, bylebyś teraz z jej głowy zasłonę tę zerwał! Stanęła już na szczycie, wzniosła ręce ku niebu, przynajmniej głos jej usłyszymy.

WANDA.

 Dobre i nieśmiertelne bogi! Wy, coście nigdy nic nie odmawiały córze Krakusa, wysłuchajcie jej