Page:PL X de Montépin Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza.djvu/770

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

 Zniechęcała się do życia coraz bardziej. Wszystko wydawało się jej dziwnie obojętnem, pustem, czczem. Często bez powodu i mimowoli łzy płynęły z oczu. Złamana cierpieniem zestarzała się przedwcześnie, zmarszczki pokryły jej twarz bladą, osłabione nogi ledwie dźwigały ciało.
 Zamykała się w sobie coraz bardziej. Przestała nawet odwiedzać protektora swego, księdza d’Areynes, nie mając odwagi pytać go, czy nie natrafił na ślad jej dzieci.
 Róża była zbyt intelligentną i zresztą zanadto kochała swą matkę przybraną, by nie domyślała się powodów tej zmiany.
 Rozumiała cierpienia tej duszy znękanej, bolała nad nią, lecz cóż mogła uczynić więcej nad to, co czyniła.
 W krótkie dni zimowe Joanna późno udawała się do kościoła św. Sulpicyusza, a wracała wcześnie.
 W sobotę o wpół do szóstej zajęta była przygotowaniem obiadu, gdy ktoś lekko zapukał do drzwi.
 — Proszę wejść — odrzekła.
 Do pokoju wkroczył człowiek o włosach już siwych ubrany przyzwoicie, w ciemnych okularach, nie znany jednak Joannie.
 — Zapewne pan się omylił? — zapytała przybyłego.
 — Nie pani odrzekł, kłaniając się wszak mam zaszczyt mówić z panią Rivat.
 — Tak, to ja jestem. Co pan sobie życzy?
 — Przyszedłem prosić panią o parę chwil rozmowy.
 — Więc niech pan spocznie rzekła, wskazując krzesło.
 — Jestem urzędnikiem — oświadczył przybyły rem z okolicy Fontainebleau przysłanym przez jakiegoś pana mieszkającego w mojej gminie i chorego bardzo niebezpiecznie.