Page:PL X de Montépin Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza.djvu/574

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

 — Dobrze.
 Tu Gilbert pochylił głowę zatapiając się w rozmyślaniu.
 — O czem pan myślisz? — zapytał pierwszy, po upływie kilku sekund.
 — O tobie odrzekł mąż Henryki, wprost w oczy mu spoglądając.
 — O mnie?
 — Jestżeś pan człowiekiem przedsiębiorczym, odważnym?
 O ile tylko nim być można.
 — Człowiekiem czynu?
 — Gotowym wszystko przedsięwziąć i na wszystko się hazardować!
 — Nosisz pan piękne nazwisko...
 — Tak, nazwisko historyczne... bez skazy! Mogą wytoczyć śledztwo przeciw mnie, nie obawiam się niczego!
 — A pańscy rodzice?
 — Niemam ich... Ostatni z członków mojej rodziny umarł rok temu. Jestem ostatnim rodu.
 — Jesteś pan ambitnym?
 — To zależy od znaczenia jakie pan nadajesz temu słowu. Nieposiadam ambicyi do odegrania w społeczeństwie jakiejś wyższej roli, lecz pragnę używać życia... Żyć dostatnio... wspaniale... co się zowie!
 — Na to bogatym być trzeba.
 — Przysiągłem sobie, że nim zostanę i dotrzymam słowa.
 — Pańskie sumienie?
 — Dostatecznie giętkie i obszerne.
 — A skrupuły?
 — Bagaż bezpotrzebny, jaki odrzucam precz!...
 — Pańskie serce?
 — Kompletnie wolne i mam nadzieję, iż na zawsze ta kim pozostanie.
 — Pańskie stałe dochody?
 — Pieniądze z gry w karty i sto pięćdziesiąt tysięcy franków jakie mi pan dłużnym jesteś.
 — A które panu zapłacę...
 — Nie wątpię o tem.
 — Gdybym panu obiecał, że będziesz posiadaczem dwu-