Page:PL X de Montépin Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza.djvu/288

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

 — Pomówimy później o naszych projektach — mówiła rozradowana dziewczyna. — Na teraz myślmy o najważniejszem. Obawiasz się wiec, ażeby u mnie cię nie szukano?
 — Powtarzam, iż to nieprawdopodobne, lecz trzeba mieć się zawsze na baczności.
 — Czy który z twoich przyjaciół zna mój adres w Champigny?
 — Zna go tylko Merlin.
 Mówiąc to Duplat zapomniał o Gilbercie.
 — Cóż to za Merlin?
 — Jeden z moich kolegów, którego niegdyś widziałaś w Paryżu. On to mi teraz ułatwił ucieczkę.
 — A jesteś go pewnym?
 — Tak jak siebie samego.
 — Skoro tak, to dobrze.
 — Będę siedział ukryty u ciebie, nie wychylając nosa na dwór. Nie zmieniaj trybu życia, ani godzin swej pracy, tylko że zamiast chodzić sama na obiad do restauracyi, będziesz wraz zemna tu obiadowała.
 — To najłatwiej, lecz...
 — Lecz co?
 — Mam przyjaciółki, które przychodzą do mnie w Niedzielę, nie mogę więc zamknąć drzwi przed nimi, bez wzbudzenia podejrzeń z ich strony.
 — Jakież głupstwo! — rzekł, śmiejąc się Duplat. — W ciągu tygodnia ztąd wyfruniemy, niewspominaj wszakże nikomu o naszym wyjeździe. Najdalej w przyszłą Niedzielę, dom już opróżnionym zostanie.
 — Zgoda, na Niedzielę, lecz dziś wieczorem?
 — Cóż takiego?
 — Umówiłam się z Elodją. Mamy pójść razem na obiad, do Bordie’go. Znasz tę restauracyę nad brzegiem rzeki, a ztamtąd udamy się na bal. Gdyby się ona doczekać mnie niemogła, przyjdzie tu napewno.
 — Do pioruna! — zawołał Duplat — zjeść smaczny obiad nad brzegiem rzeki, pociąga mnie to i kusi... Gdybym się nie obawiał.
 — Nie rób głupstw — zawołała Palmira — na krok ztąd nie wyjdziesz!