— Dowódzca posterunku?-zapytał major.
— Ja nim jestem-odrzekł Duplat.
— Dla czego ta furta nie zamknięta?
— Ponieważ stojącego przy niej szyldwacha wysłałem na zewnątrz.
— A czemu pan innej warty nie postawiłeś przy otwartej furtce?
— Bo sam czuwam przy niej.
— Każ wyjść żołnierzom z odwachu, ażeby...
Oficer nie dokończył rozpoczętego zdania. Wystrzał z rewolweru zwalił go z konia, jak masę bezwładną. Spadając, pozostawił jedną nogę w strzemieniu.
Koń przestraszony wystrzałem Duplat’a, wspiął się na tylnych nogach, a czując się wolnym, pomknął, jak strzała, pod forteczną drogą, wlokąc wraz z sobą po kamieniach zabitego jeźdźca, z którego wkrótce jedna tylko zakrwawiona masa pozostała.
Ów głuchy odgłos, jaki dochodził zdala, zbliżał się, wzrastał. Duplat zajął swój posterunek przy furtce oczekując.
Nagle ucichł ów odgłos i na paręset kroków odległości, zatrzymała się ściśle zbita gromada ludzi, bardziej czarna, niż otaczające ją ciemności.
Duplat się nie mylił.
Ten ciemny tłum, nagle unieruchomiony w miejscu, była to przednia straż pewnej części armii Wersalskiej.
Kapitan Duplat podniósł w górę latarnię.
Z owej czarnej gromady, wyłoniła się ludzka postać raz z małą eskortą, idącą cicho, ostrożnie.
Człowiek naprzód dążący, zbliżył się do Duplat’a, postępujący za nim, przystanęli.
Ów dowódzca miał na sobie ubiór marynarza. W każdej ręce trzymał nabity rewolwer.
— Wersalczykowie!— rzekł cicho.