— Stój obywatelu! wykrzyknął głosem chrypliwym, zaledwie trzymając się na nogach. — Niewiesz, ze przechodzić tędy nie wolno?
Nie zważając na to, ksiądz Raul, postąpił dalej.
— Stój.. mówię do kroć piorunów!.. inaczej, strzelę!.. wołał rozwścieczony żołnierz.
— Ależ ja wracam do siebie... — odparł spokojnie wikary.
— Co znaczy do siebie? Gdzie, dokąd idziesz?
— Do Près-Saint-Gervais.
— A zatem wejdź na odwach, i zapytaj, czyli ci przejść dozwolą?
— Możebyś mógł sam udzielić mi to pozwolenie, nie kłopocząc swoich towarzyszów?
— Nie mogę.
— Dla czego?
— Ponieważ nie posiadam kluczów do otwarcia bramy.
Widząc, że nie ma rady, wikary zwrócił się w stronę odwachu, zkąd dobiegały śmiechy, pieśni i szczęk uderzanych o siebie szklanek.
Wszedłszy na schody, otworzył drzwi, i zatrzymał się na progu.
Gęsty obłok dymu z fajek i cygar, napełniał izbę; cierpka woń cuchnącego tytuniu pomieszana z wyziewami alkoholu, ścisnęła mu gardło, i powstrzymała oddech.
Wstrętny widok, jaki ujrzał przed sobą, wstzrąsnął nim od stóp do głowy.
Wokoło długiego stołu siedziały wygorsowane, z rozczochranemi włosami dziewczęta, ostatniej kategoryi, śpiewając ochrypłemi głosami. Dzbany wina i wódki, niektóre z nich