— U niego.... w Fenestranges.
— Od dwóch dni zaciągnął się jako lekarz do wojennych ambulansów. Nie odnajdę go! Bądź co bądź biegnę, może się dowiem, gdzie on jest.
Tu Rajmund Schloss poskoczył ku drzwiom.
W chwili, gdy miał próg przestąpić, cofnął się, a na jego obliczu zawidniała trwoga i przerażenie.
Godzina ósma wieczorem.
Szmer pomieszanych głosów, szczek broni, kroki szybkie a ciężkie, słyszeć się dały od strony zamkowego dziedzińca.
Rajmund, otworzywszy okno, wyjrzał, lecz jednocześnie cofnął się wstecz.
— Co się dzieje? — pytał Rénaud.
— Prusacy zajmują Fenestranges.... Park otoczyli.... Wchodzą do zamku!...
Kamerdyner, klęczący dotąd przy ciele swojego pana, zerwał się jak tknięty iskra elektryczna.
— Wchodzą do zamku? — powtórzył bledniejąc; — o! biedny mój panie!
Rajmund pochwycił karabin, rzucony na kobierzec, w chwili, gdy śpieszył na ratunek hrabiemu. Zbliżył się do okna, otworzył je, a założywszy broń na ramię:
— Zapewne tam się znajduje który z oficerów, — rzekł. — Zejdę, na dół, a tymczasem....
Tu wycelował, naciskając kurek.
Piotr Rénaud chwycił go za rękę.
— Czyś pan oszalał? — zawołał. — Przedewszystkiem trzeba nam ratować hrabiego, a gdyby rozpoczęła się rzeź, zamek podpalą!
— Masz słuszność — wyjąknął Schloss, zdejmując karabin i rzucając go z wściekłością na pobliskie krzesło.