by zgnębić moją ambicję. Ten przejaw jej dobroci możnaby nazwać pedagogicznym.
Przyczaiłam się, jak mogłam najniewinniej. Odzywałam się mało — poczciwie, nawet tkliwie skarżyłam na osamotnienie, w jakim pozostaję po wyjeździe męża. Z Janem nie mówiłam, gdyż siedział daleko — przy narzeczonej. Nie patrzył na mnie, chociaż musiał wiedzieć, że przyszłam dzięki temu, co mi mówiła Julka. Wogóle był koło mnie nastrój tryumfu i poskromienia złej i próżnej kobiety. Nawet w oczach narzeczonej Jana, suchej, sepleniącej, ostentacyjnie zakochanej, wyczytałam pobłażliwe rozczarowanie wraz z naiwną radością zwycięskiej rywalki. Rozmawiając, prowokacyjnie nachylała się ku głowie Jana, jakby chciała w ten sposób zadokumentować, że on jest jej.
Ten nastrój potrafiłam utrzymać przez połowę wieczoru. Rozmowa wiodła się bardzo różnorodna. Zwłaszcza mocne uogólnienia wygłaszała pewna dama w okularach, z włosami bezwzględnie skręconemi z tyłu głowy w maleńki kłębuszek. Ponieważ w kwestjach, tyczących wydarzeń chwili ostatniej, używano charakterystycznego żargonu, spytałam Julki, czy należą do partji.
— Nie wszyscy. Przeważnie są to tak zwani sympatycy.
— Boże — jacyż antypatyczni — pomyślałam cicho.
Naogół są to ludzie inteligientni, jasno myślący, nadzwyczajnie jednostronni, świadomi celów, środków i sił, zrównoważeni umysłowo, choć uczuciowo