Przez te parę dni ostatnich nie przyjmowałam zupełnie Zienowicza. Godziny wolne spędzam samotnie w domu na rozmyślaniach, których sama nie rozumiem. Długiemi wieczorami pracowicie i bezskutecznie poszukuję formuł dla nieskończonego świata rzeczy bezimiennych. Gubię się w konstatowaniu niezliczonych przemian i przetworzeń, zachodzących we mnie. Czasami układam w myśli powieść klasyczną, konsekwentną, w której życie moje przyjmuje zupełnie inne kształty; po smutnych, zasypanych śniegiem alejach wiejskiego ogrodu chodzi tam Teresa — i myśli o mnie; Obojańska patrzy w nieskończoność sowiemi oczami; Jan słucha cierpliwie i inteligientnie mych obszernych, logicznie argumentowanych wyjaśnień, czemu go nie kocham, pomimo, iż wydaje mi się najmilszym człowiekiem na ziemi (postanawiam nawet w rzeczywistości zakomunikować mu te wywody); Rosławski raz wreszcie — szczegółowo i jasno — wyjawia mi, co myśli o Obojańskiej i czy ją kocha; Zienowicz kategorycznie stawia mi ultimatum i każe wybrać — „tych tam“ lub siebie, przyczym usiłuje zawładnąć mą wolą, grając mi na nerwach z wprawą hypnotyzera, co nawet w powieści —