Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/68

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 58 —

i, nie wiedząc, co z sobą począć, przygasa od czasu do czasu, aby za chwilę rozbłysnąć bezczelnie. Czasem gwiazda oderwie się od nieba i jak kamień leci na ludzkie głowy, dobiegłszy jednak do połowy drogi, skąd już zapewne czuć ostrą woń potu i wyziewy i skąd już słychać szmer tłumu, blednie w jednej chwili z trwogi, krzyknie rozbłyskiem ostatnim i gaśnie.

A tłum ludzki huczy w jednym jakimś potwornym, nieludzkim akordzie, z którego nagle tryśnie wysokie C przekleństwa, albo dźwięczna fermata płaczu jakiejś uciśnionej niewiasty, pieszczota tłumu bowiem nie zna gracji i granic. Jedna jest dusza teraz w tym amfiteatrze, polip jakiś straszliwy o tysiącach głów, dusza spocona naturalnie, już zirytowana, podniecona, zła i gotowa do wszystkiego. Co uczyni jeden na tym końcu cyrku, w tej chwili czyni to samo drugi, siedzący w ogromnem oddaleniu, jakby tu siedziało stado złośliwych małp, gotowych każdej chwili do ucieczki w panice.

Nie znam jednak wspanialszego widoku nad widok tego potwornego mrowiska, ukrytego w półmroku; jest to widok niemal groźny, tło bowiem wymalowała noc, ramy są potworne, kamienne i surowe, obraz zaś sam leniwo żywy. Odwracam się od sceny, zapominam na chwilę, że będą śpiewali tylko „Aidę“ — i patrzę na tłum. Rozgorączkowana wyobraźnia dopełnia w momencie architektury cyrku, dobudowuje żebra najwyższych łuków, ubiera tłum w brudne, spocone chitony