Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/61

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 51 —

tej talji kart przyglądają się Włochy z niemym podziwem, o ile taki ladro, jak Włoch, zdolny jest do wzruszeń.

Pozatem rozmaite wałęsają się tu oryginały; jest tu jeden Polak, zawsze w monoklu, który, jadąc waporetem do Wenecji, siedzi na pokładzie z mapą w ręce, zaniepokojony, czy statek dobrze płynie, tyle zaś ma w sobie alkoholu, że gdy go moskit ukąsi, w tej chwili zdechnie otruty. Ładne egzemplarze. Spotkasz ich wszystkich późnym wieczorem w barze, koło przystani, połykających zachłannie nalewkę z ananasów i czereśni, rozprawiających o sztuce i obmawiających każdego, który jeszcze nie przyszedł, i każdego, co już odszedł. Każdy zaś taki Polak jest jak Hannibal w bitwie, — pierwszy do baru przychodzi, a ostatni z niego wychodzi.

Księżyc to potem po jednemu odprowadza do domu, rzadko się tedy trafi, że jaki malarz w nagłym napadzie obłędu wlezie w ubraniu w wodę, co nie zaszkodzi takiemu ubraniu, ale morzu zawsze zaszkodzi. Spokojnie patrzyłem na takiego jednego, wiedząc, że nie utonie, wedle bowiem cichej z Panem Bogiem umowy, polski malarz nie może skonać w inny sposób, tylko na suchoty. Niepotrzebnie tylko taki ryczy po nocy, jak zarzynany bawół, straszy jedynego policjanta i budzi szlachetne towarzystwo z wielkich hotelów, które i tak niema spokojnego snu, tego jednego bowiem niebo sprawiedliwie odmówiło kapitalistom i adwokatom.