Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/42

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 32 —


„...Aria serena... doppo... la tempesta
Nel’ aria... fresca...“

Słusznie, bardzo słusznie, tylko nie w porę. Fala nas podniosła w górę, widocznie po to, żeby nam pokazać, że całe morze w tej stronie jest równie takie miłe, potem nas pchnęła bez ceremonji w bok.

— Jeszcze tylko kwadrans! — krzyczy Cosentino, — dalej morze jest spokojne... Śpiewać! Spiewać! Tutaj zawsze wzburzone... O, mamma mia!... Nie bać się!... Ten doktór ze Lwowa, wasz przyjaciel był odważny. Ciągle śpiewał... Ho! ho!... Trzymać się łódki!... Tu jest tylko taki przeciąg...

Ślubuję w myśli sonet z dedykacją dla św. Łucji i — śpiewam. Śpiewałem podobno z niesłychanem przejęciem, tak jak śpiewają przy umarłym. Ale tylko jeszcze jeden skalny przylądek i spokojne morze. Nasz rybak zaparł się nogami, wyprężył się cały i rzuca łódź kurczowo naprzód. Patrzy pilnie w stronę otwartego morza i ile razy dojrzy wielką falę, idącą ku nam, urządza jakoweś nadzwyczajne manewry, aby jej ujść bez szkody, na co patrzymy z niesłychanym podziwem. Zbliżamy się w stronę groty lazurowej... Och!... Przypominam sobie, że w tej właśnie okolicy, z opisu sądząc, rozbiła się łódź, wioząca bohatera z powieści Andersensa „Improwizator“. W powieści to się wszystko dobrze skończyło — całe szczęście, że w moim liście... także.