Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/124

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 114 —

meble i garderobę i poprosić, aby nas łaskawie wzięli na utrzymanie i od czasu do czasu kupili feljetonistom papierosa, a reporterom po jednym serdelku. Albowiem tylko oni, tylko oni jedni umieją ujarzmić te stalowe tygrysy, z rasy „Linotyp“ — nikt inny bez nich.

Ażem się przemógł... Idę ostrożnie, słucham z daleka... Nic... coś warczy. Myślę sobie: to maszyna zahaczyła trybem o prawe oko mojego przyjaciela.

Pukam do drzwi... Nic... Coś ciągle warczy.

— Ki djabeł? — szepcę, jak Zagłoba. — Jeśli nie żyje, to czemu się to stalowe bydlę nad nim znęca?

Otworzyłem drzwi i zaniemówiłem: mój przyjaciel dosiadł maszyny, jak Aleksander Chudy Bucefała, chwycił mocno za uzdę, dzierży silnie w garści, obraca jakieś kółka, miesza patykiem roztopiony ołów i uśmiecha się.

— Ha! ha! — rzekł, ujrzawszy mnie.

Musiało mi się coś niedobrego stać w głowie ze zdumienia, bo, chociaż nie jestem wybitnie pobożny, zacząłem śpiewać bardzo fałszywie, lecz z uczuciem:

„Na lwa srogiego bez obawy siędziesz,
I na ogromnym smoku jeździć będziesz!...“

Nadszedł z wielką powagą redaktor, przybiegł srogi wielkorządca kasy, dowiedziawszy się, że nikt nie chce pieniędzy, przyczłapał z trudem redakcyjny poeta, przybiegły z wielkiem piskiem panienki z administracji i wreszcie na końcu,