Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/121

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 111 —

szwagra, a w piątym była z tego wszystkiego wielka heca, sufler zwarjował ze śmiechu, krytyk pękł z nadmiaru radości, a autor bardzo wdzięcznie się powiesił. Znałem też osobiście małego Kazia, który na złość mamie umarł z głodu i małego Moryca, który był taki warjat, że nie chciał korony, tylko koniecznie dwa centy.

Ale, że zawsze jest smutno, kiedy mały Kazio chce koniecznie się zagłodzić, więc nam wszystkim było z początku bardzo smutno, tem zaś niesamowiciej, że coś trzeba było zrobić, aby szlachetny abonent miał wszystko, co dotąd. Kiedy człowiek jest mały, kiedy się go pytają, czy chciałby zostać wielkim poetą, mały człowiek chce zawsze zostać konduktorem od tramwaju, albo takim, co jeździ zawsze na koźle. I nam się żal uczyniło, iżeśmy zamiast rymy dobierać całe życie, albo ślęczeć nocami nad jakąś księgą, nie zostali zecerami. Tak! to jest jakaś straszliwa magja. Siada sobie taki człowiek przed maszyną, coś tam zrobi i oto wszystko ukazuje się w tej samej chwili, już wydrukowane w ołowiu, odlane w błyszczącym metalu, bardzo piękne. Napisać — to nic, to specjalista ma w małym palcu, ale wydrukować, ho! ho!

— Strach! — co my będziemy robili?

Zginąć przyjdzie bez tych wspaniałych ludzi, którzy jedni na świecie znają swoją niezgłębioną sztukę, na której poznanie strawili młodość i lata. I co mi z tego, żem napisał jakiś zwarjowany feljeton, kiedy niema pana zecera, szanownego