Page:Makuszyński - Połów gwiazd.djvu/226

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
222
KORNEL MAKUSZYŃSKI

Już szczyt cyprysu jak pochodnia płonie,
Dzień się tu wlecze, róże świtem krwawią.
Już jako marmur widzę twoje dłonie,
Które mi cicho z góry błogosławią...
Słowiki mdleją gdzieś w gałęziach tuji,
Już odejść muszę... Idę do Mantui.

Romeo idzie, lecz nie idzie wcale,
Chociaż odejdzie, wciąż przy tobie będzie.
Czas mi... Już błyski słońca jak szakale
Ślady me węszą na róż niemych grzędzie.
Czas mi... Kochanków nadaremne żale,
Gdy tajemnice słońce im posiędzie...
Odchodzę w stronę, w którą noc odchodzi,
Z Hesperyd sadu — najszczęśliwszy złodziej.

Niechaj twe oczy czarne patrzą długo
I każdy krok mój niechaj liczą łzami,
Aż zginę w dali, za tą siną smugą,
Która przeczysty błękit nieba plami.
A tam ubiorę na twarz — twarz mą drugą,
Którą dla słońca mam: wesołą snami.
Stamtąd ci posła przyślę — Śmierć, a przeto
Wiedz, że jest miłość ma jak śmierć, Giulietto...