Page:Makuszyński - Połów gwiazd.djvu/202

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
198
KORNEL MAKUSZYŃSKI

Chodziłem co dnia na wyniosłe brzegi,
I w dal patrzyłem z śmiertelnem obliczem.
Sny zwoływałem zewsząd na noclegi
I snów pytałem... Potem, jak psy, biczem
Precz gnałem wszystkie od siebie nadzieje,
Wszystkie zamknąwszy zamki i wierzeje!

Sam jestem. Pustka mi całuje wargi
Jak nierządnica. W oknach są zasłony,
By nikt nie dojrzał, że urządzam targi
Z duszą płaczącą. Kłamstwem umęczony,
Przed nią na siebie straszne wnoszę skargi
I czołem bladem wybijam pokłony,
O litość prosząc, z obłąkaniem w oku:
By mnie skazała na śmierć w swym wyroku.

Pośród tej pustki, która jękiem dzwoni,
Listy te piszę... Niech się w nich rozpali
Wszystka ma męka i ból straszny skroni.
I wspomnień łkanie, jakby mew na fali,
Łkających krzykiem za falą w pogoni.
Jeśli wytężysz teraz słuch — z oddali
W pierś cię uderzy jedna wieść straszliwa,
Że dusza moja kona — wiecznie żywa.

To miłość moja tak łka... Nie rym złoty,
Który za wszystko gromem w pierś cię bije.