Page:Makuszyński - Połów gwiazd.djvu/175

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.



TWARZĄ W TWARZ



Możny tłum mi na drodze stanął. Niechaj będzie
Przekleństwo złości tłumu i niech za nim goni
Rozpacz. I niech się wlecze jego śladem wszędzie
Pomór, który z nóg wali. Niechaj tysiąc koni

Rozniesie na kopytach błoto dusz i jady,
Zmieszane z krwią; niech bryzga wszystka złość człowiecza.
Sam jestem: nie z przerażeń, lecz z wściekłości blady,
I do walki z klątw głupstwem idę sam — bez miecza.

Rani stal, lecz wzrok jeden śmiertelnie zabija,
Jeśli w nim tyle wzgardy, co jest w mojem oku,
Niechaj pełza, do skoku się gotując, żmija,
Którą słońce ukryło w pyłów swych obłoku.

Czekam blady, a śmierć mam w cichych oczu głębi,
Wali się na mnie przemoc tępa i straszliwa.
Nie wysłałem skrwawionych po pomoc gołębi,
Nie drga na moim łuku głodem krwi cięciwa.