Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/231

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 225 —


W tej chwili Szczygieł rzucił się na palcach w stronę, gdzie pod ścianą stały obrazki, porwał coś ze cztery i począł je wtykać staruszkowi pod pachę.

— Niech pan to weźmie! — szepnął.

Lekarz był tak wzruszony, że nie mógł mówić; spojrzał na Szczygła z takiem rozczuleniem, z jakiem patrzy dobry ojciec na dobrego syna. Wreszcie rzekł z trudem:

— Panie! Ja wezmę jeden z tych ślicznych obrazków... Wezmę, bo ile razy spojrzę na niego, to mi przypomni najsmutniejszą i może najradośniejszą chwilę... Ot, ten sad rozkwitły... Bóg was tak pewnie kocha, że wam ocali przyjaciela... Ja to wezmę!... Do widzenia, do widzenia!...

Odszedł szybko, z obrazeczkiem pod pachą, odwracając twarz; wzruszyła go nasza nędza i złote serce Szczygła, który patrzył teraz z oddalenia na Chrząszcza z dziwnym wyrazem twarzy. Pojęliśmy obaj, że pociecha lekarza była po to, aby nie uderzyć w nas odrazu piorunem. Czemu on pytał, czy jesteśmy Szymona krewnymi? Krewnym toby był powiedział prawdę — przyjaciołom nie chciał.

Tak, tak, Szymonie najmilszy, raz już Szczygieł śmierć od ciebie odegnał krzykiem — dwa temu już lata — czy mu tylko teraz głosu starczy! O, przyjacielu drogi!