Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/141

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 135 —


Chrząszcz spojrzał na mnie z nieudanym podziwem, olśniony moim towarzyskim talentem, odwagą i niezmierną swadą.

— Zawsze to człowiek tak wysoko, to bliżej Boga, — rzecze sentencjonalnie matka chrzestna wilkołaka swoim nieprzyzwoitym basem, — ja się nie zmęczyłam, a ty Andziulko?

— Także nie, mamusiu!

Sto najmniej piorunów padło na nasze biedne głowy i mózg nam na chwilę zdrętwiał w czaszkach. Jakto?! Ten katafalk, ten dom przedpogrzebowy, ten epidemiczny szpital, to pudło, ten wielbłąd na dwóch nogach, przez jakąś pomyłkę Pana Boga — jest matką tej panienki? Jakto może być, żeby z takiego plugawego gniazda wyleciał rajski ptak? Czy przystoi Panu Bogu, takie wyprawiać kawały?! To też spojrzeliśmy niemal z bezgraniczną litością na Andziulkę, ja zaś po chwili czemprędzej spojrzałem na Chrząszcza, bo znając jego niepohamowanie porywczy charakter, zatrwożyłem się, że ten człowiek udusi na miejscu tę starą damę za to samo, że śmie być matką istoty niebiańskiej, która zleciała do naszej pracowni, jak zabłąkany w powietrzu anioł. Ujrzałem jednak, że cios nawet dla Chrząszcza był za silny i że cokolwiek osłabł biedny Szymon.

Nie wiem już które, lewe, czy prawe oko