Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/122

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 116 —

więc mu coś tam powiedziała z patosem, że „do cholery ciężkiej z takiem tałatajstwem ze szpitala!“, na co się znów on obraził i zostawił ją na środku sali.

Inny łotr z lewej strony krzyża, począł jakiejś panience w tańcu rozpinać suknię, co podobno na prawdziwych balach nie jest przyjęte, słusznie więc został skarcony wyrzuceniem za drzwi na dwie godziny, aby otrzeźwiał. Najżywszą jednak uwagę zwracał na siebie „malarz smutny“. Człowiek ten w wolnych chwilach ilustrował polskie pismo humorystyczne i z przyzwyczajenia zesmutniał tak śmiertelnie, że żal było na niego patrzeć; bali się ludzie, że ten człowiek uśmiechnie się po raz pierwszy w życiu wtedy, kiedy się powiesi. Należał do gości najbardziej eleganckich i ubranych najwytworniej, bo i z szykiem i oryginalnie. Miał na sobie czerwoną koszulę, czarny krawat, który powiewał, jak chorągiew, frak i żółte buciki, przez co tworzył wyborną plamę w jaskrawem elektrycznem świetle. Ten człowiek pił tylko na smutno i tańczył na smutno. Nazywał się Eustachy Szczygieł. Nie mówił ani słowa, lecz siedział na krześle, chudy, długi, skręcony w kabłąk, pod krzesłem zaś trzymał butelkę. Potem wstawał, szedł nie patrząc, do którejkolwiek z dam i nawet nie ukłoniwszy się, nie zapytawszy, brał ją w ra-