Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/121

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 115 —

dzone trupy. Każdy tedy z gości usługiwał sam sobie z przedziwną wprawą. Wprawdzie menu było uproszczone, bo czarna rzodkiew, chleb, kiełbasa i serdelki nie wymagają wielkiej znajomości lokajskiego kunsztu, ale prawdziwie wytwornego człowieka rozpoznasz i w tem nawet, jak je czarną rzodkiew. Dla dam były pozatem cukry i ciastka, co jednakże w połączeniu z poprzedniemi potrawami okazało się niepraktycznem i sądząc po skutkach, dość ryzykownem dla zdrowia.

Podstawa balu była w alkoholu; bal nasz odbył się właściwie pod dewizą „panta rej“, — „wszystko płynie“, to też, nie daj Boże, — jak płynęło! Wiele już rzeczy widziałem w życiu, ale malarza, albo innego takiego z bractwa, pijącego na prawdę, jeszcze nie widziałem. Warto było płacić wstęp! Nie można się więc dziwić, że wśród tak podnieconego towarzystwa, musiały zajść pewne drobne scysje i nieporozumienia, lecz żadnej grubszej awantury nie było. Zwyczajne tylko balowe, takie sobie, pogadanki. Jednej bardzo opasłej aktorce jeden z malarzy, chudych, a długich chciał widocznie powiedzieć w tańcu komplement, ale powiedziała to małpa niezręcznie, bo jej rzekł, że kiedy patrzy tak z góry w jej dekolt, to widzi aż podłogę. Dama się obraziła, a że grywała w teatrze bohaterskie role,