Page:Dusze z papieru t.2.djvu/70

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
66
 
 

Ponieważ jednak jesień, uśmiechająca się ostatnimi blaskami, nie robi takich trywialnie efektownych dowcipów, jak Björnson w ostatnim akcie, w ostatniej scenie, zachowam to miłe porównanie dla któregoś ze swojskich pisarzy, kiedy oświadczy, że napisał komedyę bezwarunkowo ostatnią.

Ale oddajmy każdemu, co mu się należy: komedya Björnsona jest niesłychanie miła. Dobrze widocznie działo mu się w życiu, kiedy je zakończył wesołą dykteryjką na poważny temat. Zupełnie, jakby nie miał nigdy — kataru żołądka i licytacyjnych edyktów i jakby mu naprawdę płacono honorarya regularnie. Zdarza się to podobno w północnych krajach i dlatego zdaje się, sprytny Brandes został Duńczykiem.

Björnson, kiedy stanął u schyłku, a właściwie na wyżynie, obejrzał się poza siebie i serdecznie się zaśmiał, a wiadomo, że z życia śmieje się albo idyota albo Olimpijczyk. Tym razem Olimpijczyk, nawet bardzo wyniosły i bardzo wielki. Przez wiele dziesiątków lat życia doszedł do przekonania, że przecież nie wszystko takie czarne, jak mówił ten... ten aptekarz z naprzeciwka, zasuszony i złośliwy Ibsen. Życie jest to indywiduum poczciwe, tylko nie należy go drażnić, jak straszliwego Araba z »Przygód Hucka« Marka Twaine’a. Uśmiech zasię jest to lekarstwo na wszystkie choroby, a i »słońcem upić