Page:Dusze z papieru t.2.djvu/212

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
208
 
 

dnego literackiego zebrania, włażą do teatru tylnem wejściem, odwoławszy się do publiczności.

Jeden jej za to pokaże dyabła z fioletową krawatką, albo nagą niewiastę, węgierską Monnę Vannę, drugi Japończyka, który dusi paryską kokotę.

Potem się śmieje w kułak, bo sztuka musi mieć powodzenie, czy kto tego chce, czy kto tego nie chce. Eljen! Eljen! Eljen!

Autor »Tajfunu« jest jeszcze bardziej sprytny, niż »dyabelski« Molnar; zrobił też sztukę zręczniej i sensacyjnością pobił go na głowę. Teatr drży, trwoży się i lęka; serca wyją z emocyi; włosy podnoszą się zwolna w górę; groza zawisła nad teatrem i płacze, jak Adwentowicz w czwartym akcie. Publiczność jest poruszona i wierci się niespokojnie na fotelach. To jest znak nieomylny: sztuka ma ogromne powodzenie, większe niż »Urzędowa żona«, większe nawet niż »Madame Sans Gêne«.

Takich emocyi dawno już nie było w teatrze; doprawdy, że Sardou wygląda ze swą Florą Toscą wobec tych węgierskich potworności, jak partacz, który tylko drażni, a nie poruszy aż do histeryi. Zdaje się, że teatry nawiedził tajfun potworności; w czasie panowania kinematografu i »Luna-Parku«, starają się pisać autorzy dramatyczni krwią, zamiast atramentem, bo cóż za emocye da atrament? We Włoszech