Page:Dusze z papieru t.2.djvu/204

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
200
 


Zupełnie... stylowy jest pan Bernière, który najpierw ociosał kamienny głaz, otarł pot z czoła, a potem z miną członka Francuskiej Akademii zasiadł przy stole, aby spracowaną ręką wyciosać dyalog. Wdzięczny ten obrazek musi być tylko o tyle nieprawdziwy, że ten »kamieniarz prawy«, piszący komedye, nie ociera potu z czoła i zapewne niema spracowanej tragicznie dłoni, bo podobno jest bogaty. Historya jednak nic wskutek tego nie traci na romantycznośći... Owszem, owszem...

Zacny ten pan Bernière opowiada tedy następującą historyę:

Był sobie kamieniarz, p. Papillon, lekko się wprawdzie nazywający, lecz człowiek solidny, za co go Pan Bóg sowicie nagrodził, bo mu dał spadek wartości tylko piętnastu milionów. (Proletaryusz p. Bernière chciał sobie użyć przynajmniej raz jeden w życiu!)

Przyjechał tedy solidny kamieniarz do wspaniałego swego zamku, w którym się zagnieździli nieprawni spadkobiercy. Szakale te, między którymi jest jeden margrabia, naturalnie, że zrujnowany, jedna margrabianka, zrujnowana tem samem, jeden prezydent sądu, naturalnie, że zrujnowany, jedna prezydentowa, haniebne indywiduum, jeden notaryusz, jeszcze haniebniejsze indywiduum. To piękne towarzystwo, widząc, że musi zwrócić piętnaście milionów prawemu