tografię kupił w magazynie z podobiznami sławnych ludzi.
Potem długo, długo nic i znowu scena kapitalna; lecz wszędzie, w każdej scenie, najbłahszej nawet, aż się skrzy od dowcipnych powiedzeń, na których znać, że zostały rzucone bez wysiłku, nonszalancko, z łatwością, z jaką dowcipne powiedzenia rzuca tylko wygadany a bezczelny Francuz.
— Jakże tam z sercem? — pyta Boullains artystkę, uzupełniającą gażę gościnnymi występami w kawalerskich pokojach.
— Z sercem? Mam już bardzo piękną willę...
A potem dodaje sentencyonalnie:
— Ach, te dzisiejsze panny! Gdy pomyślę, że sama mogłam zostać panną...
Boullains jest o nią zazdrosny.
— Co takiego? — mówi była panna — jak wogóle można być zazdrosnym o takiego błazna, któremu się nawet opierać nie warto!
A kiedy ją potraktował nieco brutalnie, zakrzyczała w niej nieludzkim głosem sponiewierana miłość:
— Być tak traktowaną przez człowieka, który jest prawie jedynym kochankiem! Ha!
Trudno się też nie śmiać, kiedy »osiołek« wygłasza z filozoficzną miną głupkowate spostrzeżenie: »Oto były dwie figurki, a jedna się stłukła. Cóż zostało? Tylko jedna figurka«. —