dawał dalekiem słońcem, istotą nadprzyrodzoną czemś, co zwyczajnem nie jest i dla czego, on, badyl tęgi, z ziemi wyrosły, czuł cześć niezmierną. Złożył między rupiecie własną duszę która była piękna, aby mu rwaniem się skrzydeł nie przeszkadzała w pracy; dusił każdą myśl, która wybujać chciała i zanikł w pracy, zużył się, wynędzniał, przestał żyć, żyjąc i wraz z tą dziewczyną młodą czekał na ukazanie się »słońca«.I przyszedł głupiec, błazen zarozumiały, na którego pracowali całe życie, płaz wstrętny, który z nich wyssał wszystką krew i chce ich wyrzucić z ich własnej ziemi. Wtedy zobaczyli swoje życie. Lecz nie na tem poznaniu kończy się ich tragedya, tu się dopiero zaczyna. Ci, którzy ginęli w męce pracy i przepracowali własne dusze, zwrócili się sami przeciw sobie za sprawą tych, których pracą swą karmili.
Trzeci z tej smutnej trójki bohaterów, doktor, skarlał w pracy tak samo, jak oni. »Pusty jestem», powiada o sobie, »zestarzałem się, zapracowany jestem, człowiek banalny, stępiały wszystkie moje zmysły. Nie kocham nikogo i kochać nikogo nie będę«. Pije, bo lepsze fantazye pijackie, niż nic, niż szarość. I tego człowieka, nie znającego jednej chwili jasnej, jak tamtych dwoje, używa życie, które przyszło między tych ludzi, aby zapracowanymi rękoma dła-