giej wielkiej artystki, która zaczyna karyerę — aby zaczęła mówić.
— Bo widzi pan, to — ja byłam temu winna. Aszpergerowa zachorowała i mnie kazali za nią grać w »Dziewicy Orleańskiej«. Ja nie chciałam, za nic nie chciałam, ale dyrektor kazał. Posłali tedy do Aszpergerowej po kostyum, po zbroję, po szyszak i po miecz. A ona nic! Nie chce wydać i basta. (O, horror!)
Ta straszliwa rzecz jest w oczach pani Anny, która, jako żywo, nikomu w życiu swojem poczciwem nie zawiniła, czemś podobnem do zbrodni, o której wspominać nawet nie należy.
Czasy te są święte dla Gostyńskiej.
— Boże, jak się wtedy grało! Dyrektor Miłaszewski, proszę pana, stał w kulisach, patrzył na scenę i tylko zachęcał dobrotliwie, tak jak ojciec dzieci:
— Z ogniem! Z ogniem, złodzieje!
On to tak tylko serdecznie. A czasem przyszedł i powiada:
— Nie masz sukienki, moje dziecko, masz tu na sukienkę, tylko się nie obrażaj!
A pani dyrektorowa przyjdzie czasem i powiada cichutko, żeby nikt nie słyszał:
— Pewnieś obiadu nie jadła, boś znowu blada. Idź, dziecko, do garderoby, przyniosłam ci tam trochę rosołu.