Page:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/90

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.
78
CHIMERA
 

 — Gdzie się zdarzy.
 — Dziś w nocy?
 — Na wolnem powietrzu.
 — Dobrze. Środki utrzymania?
 — Właśnie mam nadzieję...
 — Dosyć. Poczekać tu na ławie.
 Postulantka siada, sen wnet ją chwyta, majaczy. O świecie, jakżeś dziwnie zawikłany! że też się tego nie domyślałam dawniej... Kocham twe cyrkuły i wymysły i komisarzy... Kocham i cokolwiek się zdarzy...
 Dzwonek. Zjawia się służbowy. Krótki rozkaz komisarza. Stójka zbliża się do sennej.
 — Za mną.
 Zrywa się. Ah, nareszcie... zacznie się. O, dzięki! dzięki!
 Idą ciemnemi korytarzami, koło lochów. Z za kratek głowy chwilowych pasażerów witają przyjaźnie. — A wróć się! wołają. Będzie weselej...
 Otwierają się mleczne drzwi. Co to? Sala operacyjna... Woń karbolu wnika w nią strachem.
 Przyjmuje ją strzyga w pince-nez. Cienkie szpony macają jej ramię. Pyta:
 — Dziewica?
 Szczypie ją w udo podnosząc suknię.
 — Pantalony?
 Podejrzana wzrusza ramionami. Walczy z muskuła­mi twarzy, by się tak nie przeciągała gapiowato.
 — Położyć się.
 Rzuca ją na łoże inkwizycyjne. Obnaża, bada.
 — Można wstać.
 Wstaje, twarz purpurowa, skrzywiona do łez czy do śmiechu — nie poznać. Lecz oczy szydzą wciąż dobrodusznie —
 — Za mną.