Page:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/388

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.
KARYATYDY STRĄCONE
375
 

lewskiego współczucia pierwodzienne uznojenie zamiata­ czy pracujących o świcie. Zresztą półsenne milczenie trzymało z lekka błękitny palec swój na ustach bogiń dźwigających, a w zagiętkach kamiennych szat zdawał się panować jeszcze niepodzielnie wysmukły cień o melancho­lijnie zazdrosnej twarzy. —
 Ale war dnia robił swoje.
 Po zwilgotnionych flizach chodnika przesunął się długi, apatycznie szary wąż robotników fabrycznych.
 Z otwartych na ścieżaj bram wypełzły ciche, samotne postacie kupujących i spiesznie rozbiegły się na wsze strony...
 Mijały chwile...
 Na balkonie zjawił się jasny szlafroczek w śmiałe błękitne rzuty i jął podlewać półsenne kwiecie; woda spływała po rozchwianych na wietrze zielonych wstęgach pnączy, darząc przechodniów niewinnie filuternym dżdżem złoconym w przelocie. Karyatydy dobrotliwie poglądały na wesołe harce kwiecia, zefiru, roztęczonych kropel wody i na zdziwione twarze przechodniów, zagabniętych znienacka. —
 Wtedy to Karyatydy rozpoczynały krótką rozmowę poranną.
 — Ożywcze światło wlewa moc w kamienne żyły nasze, ale długo-rzęsy spoczynek, o matowej twarzy, nie złożył dotąd całunku ukojenia na czołach naszych.
 — Zapewne poszedł tulić słabych, tęskniących...
 — I... mniej wyniosłych.
 — Pamiętasz, siostro, śmiałka, co chciał dotknąć ust twoich i piersi? —
 — Pomnę: — nazywał siebie snem rozkoszy i rozmarzeniem wieczornem, lecz dążąc ku mnie, zwalił się, strzaskawszy głowę o kraj złomu, na którym stoję.... Chciałam w tedy skruszyć żelazne więzy, opierścieniające