Page:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/387

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

 KARYATYDY STRĄCONE.

 Przelotnym półuśmiechem zadowolenia i pogodnego współczucia witałem zawsze dwie Karyatydy, stojące u wejścia pewnego domu.
 Majestatycznie i polotnie dźwigały na barkach swoich ociężały kamienny balkon, owiany kaskadą bluszczu i flirtujących bratków o cichem rozłzawionem wejrzeniu.
 Kiedy rzeżwiące tchnienie poranne oskrzydliło ulicę, a blado-złote pasma wstającego słońca oprzędły attykę, gzemsy i festony, — żartki płomień ocknienia przenikał bronzowe ciała Karyatyd: — ich muskularne torsy, wyol­brzymione barki, zwarte, zastygłe w trudzie ramiona drga­ły tętnem życia i beznamiętną pogardą dla nieobarczonych.
 Karyatydy nie mówiły wiele; czasem tylko zwiewny pośmiech wyginał prostolinijne usta, darząc strzałą kró-