Mały/Część pierwsza/VI

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron
[ 61 ]
VI.
Malcy

 O, malcy nie byli źli; tamci — inni, to co innego! Ale oni nie wyrządzili mi najmniejszej przykrości. Lubiłem ich bardzo, bo nie nasiąkli jeszcze duchem szkoły, a w oczach ich można było wyczytać całą ich duszę.
 Nie karałem ich nigdy. Naco? Czy można karać ptaszki? Gdy za głośno szczebiotały, dość było krzyknąć: — „Cicho!“ — i zaraz moje stadko uciszało się przynajmniej na pięć minut. Najstarszy z nich miał jedenaście lat. Jedenaście lat — pomyślcie tylko! A olbrzymi Serrières chełpił się, że ich prowadzi na pasku!...
 Ja zaś bynajmniej nie wodziłem ich na pasku. Starałem się tylko być dla nich zawsze dobry — nic więcej. Czasami, gdy byli bardzo grzeczni, opowiadałem im bajki. Bajki!... Co za radość! Prędko, prędko składali zeszyty i książki; kałamarze, ołówki, obsadki wrzucali byle jak do kasetek, a potem, skrzyżowawszy ręce na stołach, otwierali szeroko oczy i zamieniali się w słuch. Ułożyłem dla nich kilka fantastycznych powiastek. Pierwszy występ piewika. Smutne przygody królika Jasia i t. d. Wówczas, tak, jak i dziś, La Fontaine był jeszcze moim ulubionym świętym w kalendarzu literackim, to też, opowiadając te bajki, komentowałem tylko jego utwory, ale dodawałem do nich zawsze coś jeszcze z własnych moich dziejów. Występował tam zwykle pewien świerszcz-niebożątko, który musiał zarabiać na życie, tak, jak Mały, i biedronki, które kleiły teczki i pudełeczka, roniąc łzy, jak [ 62 ]Eyssette (Jakób). Dzieciom podobały się bardzo te bajki, a i mnie także. Na nieszczęście pan Viot był zgoła innego zdania.
 Trzy czy cztery razy na tydzień srogi ten jegomość dokonywał przeglądu całego kolegjum, aby się przekonać, czy wszystko odbywało się zgodnie z regulaminem... Otóż dnia pewnego wszedł do naszej sali właśnie w chwili, gdy opowiadałem najpatetyczniejszy ustęp z dziejów królika Jasia. Ujrzawszy pana Viot, wszyscy struchleli. Malcy spoglądali po sobie z przestrachem. Autor uciął nagle opowiadanie. Królik Jaś, spłoszony, został tak jak był — z jedną łapką, podniesioną wgórę, z uszami, nastroszonemi z przerażenia.
 Uśmiechnięty pan Viot stanął tuż przy katedrze i wodził zdziwionym wzrokiem po uprzątniętych pulpitach. Nie mówił nic, ale jego klucze aż trzęsły się ze złości: — „Dzyng! dzyng! dzyng! — a, nicponie, to tak się tu pracuje!“
 Starałem się, drżąc sam ze strachu, ułagodzić rozbestwione klucze.
 — Ci panowie tyle się napracowali w ostatnich dniach — wyjąkałem... — chciałem w nagrodę za to opowiedzieć im bajeczkę.
 Pan Viot nic nie odpowiedział. Skłonił się tylko z uśmiechem i wyszedł, pobrzękując groźnie kluczami.
 Podczas poobiedniej rekreacji zato podszedł do mnie i wciąż z tym samym miłym uśmiechem wręczył mi w milczeniu zeszyt z regulaminem, wskazując stroną dwunastą: Obowiązki wychowawcy wzglądem uczniów.
[ 63 ] Zrozumiałem, że nie wolno opowiadać bajek — i nie opowiadałem ich nigdy więcej.
 Przez kilka pierwszych dni moi malcy byli bardzo markotni. Brakowało im królika Jasia, a mnie serce pękało, że go nie mogę im zwrócić. Tak bardzo lubiłem tych moich malcowi Nie rozstawaliśmy się ze sobą całemi dniami... Kolegjum dzieliło się na trzy zupełnie odrębne oddziały: oddział starszych, oddział średnich i oddział małych. Każdy oddział miał swój własny dziedziniec, swoje sypialnie i pokoje do nauki. Moi malcy należeli więc całkowicie i wyłącznie do mnie. Zdawało mi się, że jestem ojcem trzydzieściorga pięciorga dzieci.
 Poza tymi malcami — ani jednej życzliwej duszy. Pan Viot mógł się uśmiechać do mnie jak najpiękniej, brać mnie pod rękę na rekreacjach i komentować mi regulamin — nie lubiłem go i nie mogłem go polubić, za bardzo bałem się jego kluczy. Dyrektora nie widywałem nigdy. Profesorowie lekce sobie ważyli Małego, spoglądając nań z wysokości swoich biretów. Co do moich kolegów, to zniechęciła ich do mnie sympatja, którą zdawał się okazywać mi jegomość z kluczami. Po za tem od owej pierwszej libacji nie pokazałem się ani razu u Barbette’a — tego również nie mogli mi wybaczyć.
 Wszystkich miałem przeciwko sobie, nawet szwajcara Cassagne i fechmistrza Roger. Szczególnie fechmistrz Roger żywił do mnie jakąś srogą niechęć. Kiedy przechodziłem koło niego, podkręcał wąsa z miną nieobiecującą i toczył groźnie oczyma, jakby miał zaraz wyciąć w pień co najmniej ze stu Arabów. Raz [ 64 ]powiedział do Càssagne’a, spoglądając na mnie z pod oka, że on nie znosi szpiegów... Cassagne nic nie odrzekł na to, ale doskonale widziałem z jego twarzy, że i on szpiegów też nie lubi... O jakimże to szpiegu mogła być mowa?... Dało mi to wiele do myślenia.
 Starałem się pogodzić z temi objawami powszechnej nienawiści. Na facjatce miałem pokój, który dzieliłem z wychowawcą oddziału średniego. Tam to uciekałem zawsze, gdy uczniowie moi byli na lekcjach. Ponieważ mój współlokator spędzał wszystkie swoje wolne chwili u Barbette’a, przeto rozporządzałem całą izdebką; był to mój pokój, moje — „home“.
 Gdy tylko przestąpiłem próg izdebki, zamykałem zaraz drzwi na klucz, przysuwałem kufer — nie było tam bowiem ani jednego krzesła — do starego biurka, zaplamionego atramentem i pociętego scyzorykami, rozkładałem książki — i dalej do roboty!
 Była wiosna... Kiedy podnosiłem oczy, dostrzegałem błękit nieba i liście, zieleniejące na drzewach! Cisza... Od czasu do czasu tylko słychać monotonny głos ucznia, wydającego lekcją, okrzyk zniecierpliwionego profesora albo kłótliwy świegot wróbli w listowiu... I znowu wszystko zapada w ciszę, jakgdyby cała szkoła pogrążona była we śnie...
 Ale Mały nie śpi. Nie pozwala sobie nawet marzyć, co jest rozkoszną odmianą snu. Pracuje, pracuje bez wytchnienia. Kuje grekę i łacinę, że aż mu w głowie trzeszczy.
 Czasami, gdy pogrążył się tak cały w żmudnej swojej pracy, odzywało się nagle tajemnicze pukanie do drzwi.
[ 65 ] — Kto tam?
 — To ja, Muza, twoja dawna przyjaciółka, dziewczę z czerwonego zeszytu, otwieraj!
 Ale Mały wcale nie miał zamiaru otwierać. Nie do Muz mu było teraz, zaiste! Giń, przepadaj, czerwony zeszycie! Obecnie chodziło tylko o to, aby przerobić jak najwięcej tekstów łacińskich i greckich, zdać licencjat, otrzymać nominację na profesora i jak najprędzej odbudować rodzinie Eyssette piękne, nowe ognisko. Myśl, że pracuję dla rodziny, dodawała mi odwagi i uprzyjemniała życie, stroiła radośnie mury izdebki. O izdebko, izdebko na poddaszu! ileż dobrych chwil przeżyłem wśród twoich czterech ścian! Jak mi się tam dobrze pracowało! Czułem się wtedy taki dzielny, taki mocny!
 Bywały zatem i miłe chwile w mojem życiu, ale nie brakło i bardzo przykrych. Dwa razy na tydzień, w czwartki i niedziele, trzeba było prowadzić dzieci na spacer. Ten spacer — to była moja udręka.
 Zazwyczaj chodziliśmy na Błonia; były to rozległa łąki, ciągnące się niby kobierzec u stóp gór, o jakie pół mili od miasta. Sączył się tam wśród zieleni wąski strumyk, ocieniony kępą kasztanów; gdzie niegdzie widniały malowniczo rozrzucone żółte szalety kawiarni. Wszystko to razem tworzyło krajobraz dość pogodny i niepozbawiony wdzięku. Każdy oddział szkoły maszerował oddzielnie, łączono je dopiero na Błoniach, pod opieką jednego wychowawcy, a tym wychowawcą byłem zawsze ja. Obaj moi koledzy udawali się do kawiarni, dokąd zapraszali ich uczniowie najstarszego oddziału. Mnie nikt nigdy nie za[ 66 ]praszał, zostawałem więc zawsze sam jeden z całą szkołą na głowie.... A ciężkie to były obowiązki, szczególniej w tak pięknem ustroniu. Byłoby tak przyjemnie rozciągnąć się na tej zielonej murawie, w cieniu drzew, i odurzać się wonią rozmarynu, przysłuchując się szmerowi strumyka. Zamiast tego, musiałem pilnować uczniów, gniewać się, wyznaczać kary... Całe kolegjum było na mojej opiece... To było wprost okropne...
 Wszakże było coś jeszcze gorszego od tej opieki na Błoniach, mianowicie przeprowadzanie mojego oddziału, oddziału najmłodszych, przez miasto. Inne oddziały maszerowały sprawnie, wybijały takt nogami, jak kolumna starych wiarusów; słychać w tem było rytmiczny warkot bębna, czuło się żelazną karność. Moi malcy natomiast nic a nic się na takich paradach nie rozumieli. Nie pilnowali szeregów, trzymali się za ręce i rozprawiali głośno przez całą drogę. Napróżno wołałem: — „Trzymać się szeregu!“ — Nie rozumieli nawet wcale, o co mi chodzi, i szli dalej, jak im się żywnie podobało.
 Z czoła kolumny byłem jeszcze dość zadowolony. Ustawiałem tam najstarszych, najpoważniejszych, tych, co już nosili kurtki; ale tyły! Pożal się Boże! co za nieporządek, co za niedołęstwo! Rozszalała banda dzieci z potarganemi włosami, brudnemi rękami, majtkami w strzępach... Starałem się wcale nie patrzeć na nich.
 Desinit in piscem — mawiał na to uśmiechnięty pan Viot, Któremu zdarzało się niekiedy być [ 67 ]dowcipnym. Faktem jest, że tyły mojej kolumny przedstawiały się raczej kompromitująco.
 Możecie zrozumieć łatwo, jak mi było przyjemnie ukazywać się z taką czeredą na mieście i to jeszcze w niedzielę... Dzwony dzwoniły, na ulicach było rojno od tłumów; spotykaliśmy pensjonarki, udające się na nieszpory, szwaczki w różowych kapotkach, elegantów w perłowych ineksprymablach. Trzeba było prezentować im się w wytartem ubraniu i z takim oddziałem na śmiech. Wstyd, wstyd!...
 Między wszystkiemi temi rozczochranemi djablętami, które dwa razy na tydzień byłem zmuszony wodzić po mieście, był jeden półpensjonarz, doprowadzający mnie do szczególnej rozpaczy swoim niechlujnym wyglądem i brzydotą.
 Wystawcie sobie szpetnego pokrakę, małego, jak karzełek, a w dodatku niezgrabnego, brudnego, rozczochranego i obdartego, jakby tylko co wytarzał się gdzieś w rynsztoku; wreszcie, żeby mu już na żadnym wdzięku nie zbywało, miał krzywe, zgięte w kabłąk nogi.
 Jak świat światem, nigdy jeszcze taki uczeń, jeśli wogóle można go było nazwać uczniem, nie fig rował na listach akademji. Była to zakała szkoły.
 Nienawidziłem go. Gdy patrzyłem jak z wdziękiem kołysze się na swoich krzywych nogach, niby kaczka, wtyle kolumny, brała mnie niepohamowana chętka przegnać go precz kopnięciem nogi, dla uratowania honoru oddziału.
 „Bambam“ — takeśmy go przezwali dla jego kołyszącego chodu — nie należał bynajmniej d© arysto[ 68 ]kracji. Łatwo to było poznać po jego obejściu, sposobie mówienia i znajomościach, jakie posiadał w okolicy.
 Wszyscy łobuzy z całego Sarlande zaliczali się do jego przyjaciół.
 Dzięki Bambam, ilekroć wychodziliśmy na spacer, mieliśmy za sobą całą chmarę urwisów, którzy wołali na niego po imieniu, wytykali go palcami, obrzucali łupinami kasztanów i wyprawiali inne temu podobne psie figle. Moi malcy bawili się doskonale, ale ja wcale nie miałem ochoty do śmiechu. Co tydzień składałem dyrektorowi obszernie umotywowany raport o Bambam i o nieporządkach, które swoją obecnością powoduje.
 Niestety raporty moje pozostawały bez odpowiedzi i byłem w dalszym ciągu zmuszony pokazywać się na mieście w towarzystwie pana Bambam, który był coraz brudniejszy i miał coraz bardziej krzywe nogi.
 Pewnej niedzieli, między innemi, w śliczną słoneczną pogodę zjawił się na spacer w takim stroju, że na jego widok przeraziliśmy się wszyscy. Było to coś, co przechodziło wszelkie wyobrażenie. Ręce czarne, buciki rozsznurowane, zabłocony po uszy i prawie bez wierzchniego ubrania... Jednem słowem — potwór!
 A co było najpocieszniejszego, to to, że widocznie zanim go przysłano do szkoły, musiał być wcale porządnie ubrany. Głowa zaczesana staranniej niż zwykle, lepiła się jeszcze od pomady, a w sposobie zawiązania krawata było coś, co zdradzało troskliwe [ 69 ]ręce matczyne. Ale cóż, po drodze do szkoły tyle jest tych ścieków!
 Bambam nie omieszkał się wytarzać we wszystkich pokolei.
 Kiedy zauważyłem, że staje wraz z innymi w szeregu, spokojny i uśmiechnięty, jakgdyby nigdy nic, odczułem odruch obrzydzenia i oburzenia.
 Krzyknąłem: — Precz mi stąd!
 Bambam myślał, że żartuję, i uśmiechał się w dalszym ciągu. Widocznie uważał, że dziś wygląda szczególnie nadobnie.
 Krzyknąłem znowu: — Idź precz, idź precz!
 Popatrzył na mnie smutno i pokornie, oczy jego wyrażały nieme błaganie, ale byłem nieugięty i oddział ruszył, zostawiając go samego pośrodku ulicy.
 Myślałem, że udało mi się uwolnić od niego na cały dzień, ale gdyśmy wychodzili z miasta, usłyszałam stłumiony śmiech i szepty w arjergardzie. Obejrzałem się: o parę kroków za nami toczył się poważnie Bambam.
 — Podwoić kroki — zakomenderowałem uczniom, idącym na przedzie.
 Zrozumieli, że chodzi o spłatanie figla koledze i cały oddział puścił się z piekielną szybkością naprzód.
 Od czasu do czasu dzieci oglądały się, czy Bambam nadąża, a widząc, że pozostał daleko wtyle, śmiały się serdecznie; ot, już był nie większy od pięści i gramolił się z trudem po piasku, między straganami owoców i limonjady.
 Uparciuch zdołał przybyć na Błonia prawie rów[ 70 ]nocześnie z oddziałem, tylko był bardzo blady i ledwo powłóczył nogami.
 To mnie wzruszyło i zawstydzony trochę, swojem okrucieństwem, przywołałem go do siebie łagodnie.
 Miał na sobie marną, wypłowiałą bluzczynę w czerwone krateczki, bluzczynę Małego, gdy był w kolegjum liońskiem.
 Poznałem ją odrazu i powiedziałem sobie w duchu: — „O, jakiś ty nikczemny, czyż ci nie wstyd? Ależ to siebie samego skatowałeś tak nielitościwie“. — i do głębi rozrzewniony, poczułem, że z całego serca kocham tego nieszczęsnego potworka.
 Bambam usiadł na ziemi, bo go nogi bolały bardzo. Usiadłem koło niego. Rozmawialiśmy... Kupiłem mu pomarańczy... Byłbym mu chętnie obmył te biedne nożyny.
 Od owego dnia zaprzyjaźniliśmy się z Bambam. Dowiedziałem się o nim wiele wzruszających szczegółów.
 Był synem kowala, który, słysząc wiele o dobrodziejstwach oświaty, pracował aż do krwawego potu, biedaczysko, byle tylko móc posyłać syna do kolegjum. Ale Bambam, niestety, nie nadawał się wcale do szkoły i nie odnosił z niej żadnej korzyści.
 Pierwszego dnia, gdy przybył do kolegjum, dali mu zeszyt, narysowali wzór kresek i powiedzieli: — „Masz, rysuj kreski“. — I od roku Bambam wciąż rysował kreski. Ale co to były za kreski?! pożal się, Boże! — krzywe, koślawa, zamazane, chylące się na [ 71 ]wsze strony, jednem słowem, kreski w rodzaju samego Bambam.
 Nie zajmowano się nim wcale. Nie należał właściwie do żadnej klasy: wchodził zazwyczaj do tej którą zastawał otwartą. Raz znaleziono go, piszącego kreski w klasie filozofji!...[1] Niezwykły to był uczeń!
 Przypatrywałem mu się niekiedy, gdy tak siedział zgarbiony we dwoje, nad zeszytem; pot kapał mu z czoła, sapał, wysuwał język, pióro zaś trzymał całą garścią i naciskał je z całych sił, jakgdyby chodziło o przedziurawienie kajetu... Przy każdej kresce maczał pióro, a na końcu każdego wiersza wsuwał zpowrotem język do ust i odpoczywał, zacierając ręce.
 Odkąd zostaliśmy przyjaciółmi, Bambam pracował o wiele chętniej.
 Zapisawszy całą stronę, śpieszył do mnie; na czworakach gramolił się po schodkach na katedrę i rozkładał przede mną swoje arcydzieło.
 Klepałem go serdecznie po ramieniu, mówiąc:
 — Doskonale!
 Kreski były co prawda obrzydliwe, ale nie chciałem go zniechęcać.
 Powoli jednak pałeczki zaczęły się trzymać prościej, pióro nie rosiło już tyle kleksów, zeszyty były czystsze...
 Myślę, że może udałoby mi się nauczyć go cze[ 72 ]gokolwiek; na nieszczęście los nas rozłączył. Wychowawca średniego oddziału opuścił szkołę. Ponieważ zbliżał się koniec roku, dyrektor nie chciał przyjmować już nowego nauczyciela. Wychowawstwo małych powierzono jakiemuś brodatemu maturzyście, a mnie przeniesiono do średnich.
 Była to dla mnie katastrofa.
 Przedewszystkiem ci nowi pupile przejmowali mnie lękiem. Widziałem, jak się zachowywali na Błoniach; na myśl, że będę zmuszony bezustannie przebywać z nimi, serce mi się ściskało.
 Po drugie trzeba było rozstać się z moimi malcami, z moimi kochanymi malcami... Jakim okaże się dla nich ten brodaty maturzysta? Co się stanie z Bambam? Byłem szczerze zmartwiony.
 A i malcy smucili się, że od nich odchodzę. Ostatniego dnia na dźwięk dzwonka zapanowało wielkie wzruszenie. Wszyscy cisnęli się do mnie, żeby mnie uściskać, a wielu potrafiło powiedzieć mi prze śliczne i przemiłe rzeczy na pożegnanie.
 A Bambam?
 Bambam nie odezwał się ani słowa. Dopiero w chwili, gdy wychodziłem, zbliżył się do mnie mocno zaczerwieniony, i wcisnął mi uroczyście do ręki wspaniały zeszyt, wypełniony kreskami, które specjał nie dla mnie wykonał.
 Biedny Bambam!

Przypisy[edit]

  1. Ostatnia klasa gimnazjum przygotowuje do t.zw bakalareatu; egzamin ten uprawnia do wstępu na uniwersytet. (Przyp.tłum.)


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false