Jump to content

Mały/Część pierwsza/V

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 48 ]

IV.
Pracuj na chleb!

 Sarlande jest to mała mieścina w Sewennach, położona w wąskiej dolinie, zewsząd zaciśniętej górami, które okalają ją, niby potężny mur. Gdy słońce świeci — jest to piec ognisty, gdy dmie wiatr północny — to lodownia... Tego wieczora wiatr szalał od rana, to też choć wiosna była już w rozkwicie, Mały, siedząc na dachu dyliżansu, czuł, że ziąb przejmuje go do szpiku kości.
 Ulice były ciemne i puste. Na Placu Broni kilka osób czekało na karetkę, przechadzając się tam i zpowrotem przed słabo oświetloną stacją pocztową. Wysiadłszy z dyliżansu, kazałem się natychmiast prowadzić do kolegjum. Pilno mi było objąć moje obowiązki.
 Szkoła znajdowała się niedaleko od placu. W towarzystwie człowieka, który niósł mój kufer, minąłem parę szerokich, cichych ulic i stanęliśmy przed wielkim gmachem, wyglądającym tak, jakgdyby wszystko w nim zamarło od lat wielu.
 To tutaj — powiedział człowiek, podnosząc wielką [ 49 ]kołatkę[1] u drzwi wejściowych. Kołatka opadła ciężko, ciężko... Drzwi otworzyły się same. Weszliśmy.
 Zaczekałem chwilę w przedsionku, w ciemnościach. Człowiek postawił kufer na ziemi; zapłaciłem mu; oddalił się pośpiesznie... A za nim wielkie drzwi zatrzasnęły się głucho, głucho... Po chwili zbliżył się do mnie zaspany szwajcar z latarnią w ręku.
 — Pan pewnie po raz pierwszy przyjeżdża do szkoły? — zapytał sennie.
 Wziął mnie za ucznia!
 — Ja nie jestem uczniem, przybywam, jako wychowawca. Proszę natychmiast zaprowadzić mnie do dyrektora.
 Szwajcar zdawał się zdziwiony; uchylił czapki i zaprosił mnie na chwilę do siebie. O tej porze dyrektor jest z dziećmi w kaplicy. Zaprowadzi mnie do niego, jak tylko się skończy modlitwa wieczorna.
 Trafiłem na koniec wieczerzy. Piękny mężczyzna z blond wąsami popijał wódkę u boku młodej kobiety, chudej, schorowanej, żółtej, jak cytryna, i okutanej po uszy w wypłowiałą chustkę.
 — A co tam, panie Cassagne? — zapytał mężczyzna z blond wąsami.
 — To nowy wychowawca — odpowiedział szwajcar, wskazując na mnie. — Pan jest taki mały, że z początku wziąłem go za ucznia.
[ 50 ] — To prawda — powiedział wąsal, przypatrując mi się z nad kieliszka — mamy tu uczniów, nietylko o wiele wyższych, ale i starszych od pana,.. Naprzykład starszy Veillon.
 — I Crousat — dodał szwajcar.
 — I Soubeyrol — wyliczała kobieta.
 Potem zaczęli rozmawiać półgłosem między sobą wciąż pochyleni nad tą swoją obrzydliwą wódką, rzucając na mnie ukradkowe spojrzenia... Zdała słychać było wycie wichru i krzykliwe głosy uczniów, odmawiających litanję w kaplicy.
 Nagle zabrzmiał dzwon. W korytarzu rozległ się głośny tupot nóg.
 — Modlitwa skończona — powiedział mi pan Cassagne — chodźmy do dyrektora.
 Wziął latarnię, a ja poszedłem za nim.
 Kolegjum wydało mi się ogromne... Jakieś nieskończone korytarze, wielkie przedsionki, szerokie schody z poręczami, z ozdobnie kutego żelaza, wszystko to stare, sczerniałe, zaśniedziałe, okropne... Od szwajcara dowiedziałem się, że przed 1789 r. w gmachu tym mieściła się szkoła morska, licząca do ośmiuset uczniów, z najlepszych rodzin szlacheckich.
 Kończył właśnie te zajmujące wyjaśnienia, gdy stanęliśmy przed gabinetem dyrektora.
 Pan Cassagne odemknął cicho podwójne, obite włosiem, drzwi i zastukał dwa razy w drewnianą framugę.
 Jakiś głos odpowiedział: — „Proszę!“ — i weszliśmy.
 Był to pokój bardzo duży, z zielonem obiciem. W głębi, za długim stołem siedział dyrektor; pisał [ 51 ]coś przy świetle lampy, której abażur był nisko opuszczony.
 — Panie dyrektorze — powiedział szwajcar, popychając mnie zlekka przed sobą — to nowy wychowawca, który przyjechał na miejsce pana Serrières.
 — Dobrze — odparł dyrektor, nie ruszając się z miejsca.
 Szwajcar skłonił się i wyszedł. Ja zostałem na środku pokoju, mnąc kapelusz w ręku.
 Skończywszy pisać, dyrektor zwrócił się do mnie; mogłem się wówczas przyjrzeć jego drobnej, bladawej i suchej twarzy, na której świeciła para oczu, zimnych i bezbarwnych. On zaś, chcąc mnie lepiej zlustrować, podniósł abażur i nałożył okulary.
 — Ależ to dziecko jeszcze! — krzyknął podskakując na fotelu. — Ciekaw jestem, co ja z takiem dzieckiem pocznę?
 W pierwszej chwili Mały zdrętwiał z trwogi, zdawało mu się, że już jest na bruku, bez środków do życia... Z trudem zdołał wyjąkać parę słów i podał dyrektorowi list polecający.
 Ten przeczytał go raz i drugi, złożył, znowu rozłożył i jeszcze raz przeczytał; wkońcu oświadczył, że przyjmuje mnie tylko ze względu na specjalne polecenie rektora, a także dlatego, że jak mu wiadomo, pochodzę z porządnej rodziny. Mój młody wiek niepokoi go jednak bardzo. Potem zaczął długą orację o tem, jak poważne przyjmuję na siebie obowiązki, ale ja już nie słuchałem go wcale.
 Dla mnie najważniejszem było to, że mnie przyjęto; mało nie oszalałem z radości. Chciałbym, aby [ 52 ]pan dyrektor miał tysiąc rąk, ucałowałbym je wszystkie.
 Potężny brzęk żelastwa zahamował jednak wylewy moich uczuć. Odwróciłem się szybko i znalazłem się twarzą w twarz z długim jegomościem o rudych faworytach, który wsunął się niepostrzeżenie do gabinetu. Był to inspektor.
 Pochyliwszy głowę na wzór Ecce homo, spoglądał na mnie z najsłodszym uśmiechem, potrząsając | zawieszonym na wskazującym palcu pękiem kluczy najrozmaitszych rozmiarów. Ten uśmiech byłby mnie do niego dobrze usposobił, ale klucze brzęczały tak hałaśliwie: dzyng! dzyng! dzyng! że się ich zląkłem.
 — Oto następca pana Serrières, panie Viot.
 Pan Viot skłonił się i uśmiechnął jak najczulej, klucze jego jednak zazgrzytały ironicznie i złośliwie, jakgdyby mówiły: — „Ten malec ma zastąpić pana Serrières! — wolne żarty!“
 Dyrektor zrozumiał równie dobrze, jak ja, wymowę kluczy i dodał z westchnieniem:
 — Wiem, że tracąc pana Serrières, ponosimy prawie niepowetowaną szkodę — w tem miejscu klucze rzewnie załkały... — nie wątpię jednak, że o ile pan zechce wziąć tego nowego wychowawcę pod swoją szczególną opiekę i wszczepić mu swoje cenne zasady, porządek i karność w szkole nie ucierpią może zbytnio z powodu odejścia pana Serrières.
 Wciąż uśmiechnięty i słodki, pan Viot odrzekł, że mogę być pewny jego życzliwości i że chętnie służyć mi będzie swojemi wskazówkami, ale klucze... o, one wcale nie były mi życzliwe. Trzeba było słyszeć, [ 53 ]jak się miotały i zgrzytały wściekle: — „Poczekaj, sprobój tylko nie słuchać, a zobaczysz!“
 — Panie Eyssette — zakończył rozmowę dyrektor — może pan już odejść. Dziś jeszcze zanocuje pan w hotelu... Jutro niech się pan stawi na godzinę ósmą rano... Dowidzenia...
 I pożegnał mnie skinieniem, pełnem godności.
 Pan Viot z najuprzejmiejszym uśmiechem odprowadził mnie do drzwi, ale przed rozstaniem wsunął mi do ręki mały zeszycik:
 — To jest regulamin naszego zakładu, niech go pan przeczyta i przemyśli.
 Potem otworzył mi drzwi i zamknął je za mną, potrząsając groźnie kluczami — dzyng! dzyng! dzyng!
 Panowie ci zapomnieli mi poświecić. Błądziłem jakiś czas po ciemnych korytarzach, czepiając się ścian, by znaleźć drogę. Od czasu do czasu przez wysokie zakratowane okna wpadał promień księżyca, wskazując mi kierunek. Nagle w mroku galeryj zabłysło drobne światełko i zbliżało się ku mnie... Zrobiłem jeszcze kilka kroków, światło wciąż rosło; zbliżyło się tuż, wyminęło mnie i oddaliło się. Zjawa trwała jedno mgnienie oka, ale mimo to, zapamiętałem ją do najdrobniejszych szczegółów.
 Wyobraźcie sobie dwie kobiety, nie — dwa cienie... Jedna — stara, pomarszczona, skurczona, zgięta w kabłąk, w ogromnych okularach, zasłaniających pół twarzy; druga — młoda, smukła, jak na widmo przystało, ale mająca coś, czego zazwyczaj widma nie mają... dwoje oczu czarnych, wielkich i ach! tak bardzo, bardzo czarnych... Stara trzymała w ręku małą [ 54 ]lampkę mosiężną; „czarne oczy“ — nic nie niosły... oba cienie przesunęły się szybko, w milczeniu, nie zauważywszy mnie nawet i znikły dawno, a ja wciąż stałem na miejscu, opanowany sprzecznemi wrażeniami lęku i uroku.
 Ruszyłem w dalszą drogę poomacku, ale serce biło mi mocno i wciąż w ciemności widziałem przed sobą okropną wróżkę w okularach, sunącą obok czarnych oczu...
 Należało wszakże zatroszczyć się o nocleg — była to niełatwa sprawa. Na szczęście mężczyzna z blond wąsami ćmił właśnie fajkę przed mieszkaniem szwajcara i zaofiarował mi natychmiast swoje usługi; obiecał, że zaprowadzi mnie do porządnego i niedrogiego hotelu, gdzie będę obsłużony po królewsku. Przystałem bardzo chętnie.
 Ten pan o sumiastych wąsach wyglądał wcale dobrodusznie. Dowiedziałem się, że się nazywa Roger, że jest w kolegjum nauczycielem fechtunku, pływania, tańców i gimnastyki, że służył przez długie lata w strzelcach afrykańskich. To zjednało mu moją sympatję ostatecznie. Dzieci zazwyczaj lubią żołnierzy.
 Rozstaliśmy się przed drzwiami hotelu, ściskając się mocno za ręce i ślubując sobie przyjaźń serdeczną.
 A teraz, czytelniku, muszę ci się do czegoś przyznać: oto kiedy Mały znalazł się sam w zimnym pokoju hotelowym, kiedy spojrzał na to łóżko, obce i pospolite, kiedy poczuł się tak daleko od wszystkich swoich ukochanych, serce wezbrało mu smutkiem i wielki ten filozof rozpłakał się, jak dziecko. Życie [ 55 ]zaczęło go przejmować trwogą, czuł się wobec niego za słaby i za bezbronny i płakał, płakał gorzko...
 Nagle z poza łez wychyliły się postacie bliskich; ujrzał dom opustoszały, rodzinę, rozproszoną po świecie — matka tu, ojciec tam... Ani dachu, ani ogniska domowego! I zapominając o osobistych smutkach, jął myśleć już tylko o wspólnej niedoli; w duszy wyrosło szlachetne i mocne postanowienie: on sam, własnemi siłami odbuduje zrujnowane ognisko. Dumny, że znalazł tak wzniosły cerl życia, otarł łzy, niegodne mężczyzny — budowniczego ogniska domowego, i bez straty czasu, chcąc się zaznajomić ze swojemi obowiązkami, wziął się do studjowania regulaminu pana Viot.
 Regulamin, spisany miłośnie własną ręką autora; stanowił istny traktat, metodycznie podzielony na trzy części.  1-o. Obowiązki wychowawcy względem przełożonych.
 2-o. Obowiązki wychowawcy względem kolegów.
 3-o. Obowiązki wychowawcy względem uczniów.
 Przewidziane tam były wszelkie możliwe wypadki, poczynając od wybitej szyby, do dwóch rąk, podnoszących się jednocześnie wgórę w czasie lekcyj, wyznaczone wszystkie szczegóły życia wychowawcy, od cyfry płac miesięcznych, do owej pół butelki wina, która im przysługiwała do obiadu i kolacji.
 Traktat kończył się pięknym zwrotem retorycznym o użyteczności regulaminu, jako takiego. Pomimo całego uznania dla dzieła pana Viot, Mały nie miał [ 56 ]jednak siły dociągnąć do końca i właśnie nad najpiękniejszym ustępem finału — zasnął...
 Spałem źle tej nocy. Tysiące fantastycznych snów zakłócało mi spoczynek. To zdawało mi się, że słyszę brzęk okropnych kluczy pana Viot, to znowu wróżka w okularach budziła mnie nagle, siadając u wezgłowia, chwilami także czarne oczy, ach! jakież one były czarne! sadowiły się w nogach łóżka, wpatrując się we mnie uporczywie...
 Nazajutrz o ósmej przybyłem do szkoły. Pan Viot z pękiem kluczy w rękach dozorował schodzących się uczni przychodnich. Przywitał mnie słodziutkim uśmiechem.
 — Niech pan poczeka w hali, jak uczniowie już się zejdą, przedstawię pana kolegom.
 Czekałem w przedsionku, kłaniając się do ziemi panom profesorom, którzy nadbiegali, zziajani. Jeden z nich tylko oddał mi ukłon, a był to ksiądz, profesor filozofji, „dziwak“, jak mi powiedział pan Viot. Odrazu polubiłem tego dziwaka.
 Ozwał się dzwon. Klasy zapełniły się uczniami. Wtem w podskokach nadleciało czterech czy pięciu dryblasów w wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat; uczesani i ubrani byli dość niechlujnie. Na widok pana Viot zatrzymali się, zmieszani.
 — Panowie — powiedział inspektor, wskazując na mnie — pan Daniel Eyssette, wasz nowy kolega.
 Co rzekłszy, ukłonił się wszem wobec i odszedł wciąż uśmiechnięty, z głową wdzięcznie nabok przechyloną i potrząsając bezustanku swojemi okropnemi [ 57 ]kluczami. Moi koledzy i ja przyglądaliśmy się sobie chwilę w milczeniu.
 Największy i najokazalszy z nich pierwszy zabrał głos. Był to pan Serrières, którego miałem zastąpić.
 — Słowo daję — zawołał wesoło — słusznie powiedzieć można, że nauczyciele stanowią szereg ciągły, ale nie jednostajny.
 Była to aluzja do olbrzymiej różnicy naszego wzrostu. Wszyscy na to wybuchnęli śmiechem, a ja wraz z nimi, ale zaręczam wam, że Mały, byłby zaprzedał w tej chwili pół duszy djabłu, gdyby za to mógł być choć o parę cali wyższy.
 — To nic — dodał olbrzymi Serrières, podając mi rękę — jakkolwiek nie na jedną miarę nas skrojono, niemniej, jednak, możemy wypróżnić pospołu parę buteleczek. Chodźcie z nami, kolego, stawiam kolejkę ponczu u Barbette’a na pożegnanie, proszę z nami... zapoznamy się bliżej przy kieliszku.
 I nie dając mi czasu do namysłu, wziął mnie pod rękę i wyprowadził na ulicę.
 Kawiarnia Barbette’a, do której zaprowadzili mnie moi koledzy, mieściła się na Placu Broni. Nawiedzali ją podoficerowie miejscowego garnizonu, to też na pierwszy rzut oka uderzała głównie wielka liczba kasków i szabli, rozwieszonych na szaragach.
 Dnia tego odjazd Serrières’a i jego pożegnalny poncz ściągnęły wszystkich stałych i niestałych bywalców kawiarni... Podoficerowie, którym zostałem przedstawiony przez Serrières’a, powitali mnie bardzo serdecznie. Prawdę powiedziawszy, przybycie Małego przeszło jednak naogół bez wrażenia i wkrótce siedziałem, [ 58 ]zupełnie zapomniany, w kącie, do którego schroniłem się, onieśmielony... W chwili, gdy napełniano szklanice ponczem, Serrières przysiadł się do mnie; był tylko w kamizelce, w zębach trzymał długą glinianą fajkę, na której imię jego wypisane było porcelanowemi literami. Każdy z wychowawców posiadał taką fajkę u Barbette’a.
 — Ot, kolego — powiedział — jak widzicie, bywają i w naszym zawodzie wcale miłe chwile. Dobrze wam się udało, że na początek dostaliście się do Sarlande. Po pierwsze absynt u Barbette’a jest wyśmienity, a i tam, w budzie, nie będzie wam się też źle działo.
 Buda — to koledzy.
 — Będziecie mieli wychowawstwo w oddziale małych; smarkacze, łatwo ich wodzić na pasku. Zobaczycie, jak ja ich wytresowałem! Dyrektor to niezły człowiek; koledzy też dobrzy chłopcy, tylko ta stara... i Viot.
 — Co za stara? — spytałem nie bez drżenia w głosie.
 — O, poznacie ją wkrótce. O każdej porze dnia i nocy włóczy się po kolegjum w swoich wielkich okularach. To ciotka dyrektora, pełni tu obowiązki gospodyni internatu. A łotrzyca! jeśli nie umieramy z głodu, to nie jej zasługa.
 Z rysopisu Serrières’a poznałem wróżkę w okularach i czułem, że się mimowoli rumienię. Z dziesięć razy chciałem przerwać koledze i zapytać: — „A czarne oczy?“ — Ale nie śmiałem. Wspominać „czarne oczy“ w takiem otoczeniu?!..
[ 59 ] Tymczasem poncz lał się strumieniem, puste szklanki się napełniały, napełnione — opróżniały. W powietrzu migały bilardowe kije, potrącano się i ściskano, grzmiały toasty, okrzyki, rozlegał się rubaszny śmiech, krążyły dwuznaczne żarty, zwierzenia.
 Potrochu Mały nabrał śmiałości. Opuścił swój kąt i krążył po kawiarni ze szklanicą w ręku, rozprawiając bardzo głośno.
 W tej chwili uważał wszystkich podoficerów za swoich przyjaciół. Opowiadał bezczelnie jednemu z nich, że pochodzi z bardzo bogatej rodziny i że za jakieś wybryki młodości został wygnany z domu rodzinnego; przyjął więc miejsce nauczyciela, żeby tymczasem zarobić na życie, ale nie miał zamiaru pozostawać długo w Sarlande... — „Bo przecież pan rozumie, że jak się ma taką bogatą rodzinę!...“
 Gdyby tak jego bliscy mogli byli go słyszeć z Lionu!
 Dziwni jednak są ludzie! Kiedy u Barbette’a, rozeszła się wieść, że jestem wyklętym synem zamożnych rodziców, nicponiem, ladaco, a nie, jak można było przypuszczać, biednym chłopcem, skazanym z nędzy na uprawianie belferki, wszyscy zaczęli na mnie łaskawszem okiem spoglądać. Najstarsi nawet podoficerowie raczyli zaszczycić mnie rozmową, co więcej, Roger, fechmistrz, mój przyjaciel od wczoraj, wstał i wzniósł toast na cześć Daniela Eyssette. Możecie sobie wyobrazić, jaki byłem dumny!
 Toast ten stał się hasłem do odwrotu. Było trzy kwadranse na dziesiątą; należało wracać do kolegjum.
 Pan klucznik czekał na nas przy wejściu.
[ 60 ] — Panie Serrières — — zwrócił się do mojego olbrzymiego kolegi, któremu pożegnalny poncz plątał nogi.
 — Po raz ostatni zaprowadzi pan małych na naukę. Jak tylko będą na sali, pan dyrektor i ja przyjdziemy wprowadzić nowego wychowawcę w urzędowanie.
 Istotnie, w kilka minut potem dyrektor i pan Viot uroczyście wkroczyli do sali.
 Wszyscy powstali z miejsc.
 Dyrektor przedstawił mnie uczniom, wygłaszając przytem trochę przydługą, ale pełną powagi mowę, poczem odszedł z panem Serrières, któremu — pożegnalny poncz coraz to silniej dawał się we znaki. Pan Viot pozostał. Nie wyrzekł ani słowa, ale jego klucze — dzyng! dzyng! dzyng! — mówiły za niego tak dobitnie — dzyng! dzyng! dzyng! — tak bardzo groźnie, że wszystkie głowy skryły się pod stołami, a i sam nowy nauczyciel czuł się niezupełnie swobodnie.
 Jak tylko straszne klucze znalazły się za drzwiami, całe mnóstwo przebiegłych twarzyczek wychyliło się natychmiast z pod pulpitów, wszystkie końce piór utknęły w ustach, wszystkie te małe oczęta, błyszczące, figlarne i trochę przerażone, zaczęły mnie świdrować, a od ławki do ławki przebiegał przeciągły szmer.
 Nieco zmieszany, wstąpiłem zwolna na katedrę. Usiłowałem spojrzeć groźnie i jak najgrubszym głosem wykrzyknąłem, uderzając dwukrotnie ręką po pulpicie:
 — Panowie, dalej do roboty!
 Tak to Mały rozpoczął pracę w szkole.

Przypisy

[edit]
  1. W starych domach we Francji dotąd niema dzwonków, są natomiast ciężkie sztaby z lanego żelaza, jednym koncern przytwierdzone na zawiasach do drzwi, drugim — opadające na małe kowadełko. (Przyp. tłum.)


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false