Mały/Część druga/XII

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 279 ]

XII.
Tolokototinian!

 Teraz następują najciemniejsze karty moich dziejów: dni nędzy i hańby, które Daniel Eyssette wiódł u boku tej kobiety, jako aktor teatrzyku na przedmieściu. Rzecz dziwna, ten okres mojego życia, taki niespokojny, burzliwy, pełen przygód, zostawił mi po sobie raczej ciężkie wyrzuty sumienia, wspomnień zaś — bardzo mało.
 Cały ten zakątek mojej pamięci jest dziwnie zamglony, nie widzą nic... nic...
 Ale czekajcie!... Niech tylko zamkną oczy i zanucą parą razy ten melancholijny, dziwaczny refren: Tolokototinian! Tolokototinian! a natychmiast, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej budzą się drzemiące wspomnienia, zamarłe godziny powstają z grobu — i widzą Małego tamtych czasów... odnajdują go w owej wielkiej nowej kamienicy na Boulevard Montparnasse, gdzie pędził życie między Irmą Borel, uczącą się swoich ról, i murzynką, zawodzącą bez końca: — Tolokototinia! Tolokototinian!
[ 280 ] Brr! ohydna kamienica! Widzą ją, widzą jej setki okien; zielonkawe, lepkie poręcze schodów, beczki do śmieci, numerowane drzwi, długie, białe korytarze, w których unosił się jeszcze zapach farby — świeżo malowane, a już brudne!... Było tam sto osiem pokojów. W każdym pokoju — jedna rodzina. Ale co to były za rodziny!... Codziennie krzyki, sceny, hałasy, krwawe rozprawy, w nocy — pisk dzieci, tupot bosych nóg po kamiennej posadzce i jednostajny, głuchy łoskot kołysek. Od czasu do czasu zaś dla rozmaitości — odwiedziny policji.
 Tam to, w jednej z tych umeblowanych siedmiopiętrowych kamienic, Irma Borel i Mały schronili swoją miłość... Nieponętne schronienie dla takiego gościa!... Wybrali je dlatego, że było blisko teatru, a po za tem, jak we wszystkich nowych domach, komorne było bardzo tanie. Za czterdzieści franków — cena w sam raz dla takich lokatorów — mieli dwa pokoje na drugiem piętrze z rąbkiem balkonu, wychodzącego na bulwar; był to najpiękniejszy apartament w całym hotelu... Wracali codziennie do dom u około dwunastej w nocy, po przedstawieniu. Było coś przejmującego w tym powrocie po wielkich pustych ulicach, po których snuły się jakieś nieme postacie w bluzach, dziewczęta z gołemi głowami i długie mundury patroli.
 Szli prędko środkiem ulicy. W domu czekała na nich „Biała Kukułka” z zimną kolacją. Irma Borel zachowała murzynkę, kakatoesa, trochę biżuterji i wszystkie toalety. Oczywiście ubierała się w nie tylko na scenę; treny aksamitnych i jedwabnych sukien [ 281 ]nie są na to, by niemi zamiatać bulwary przedmieścia... Jeden cały pokój wypełniony byt tylko jej garderobą... Suknie wisiały dokoła ścian na stalowych wieszakach, a długie, ciężkie ich fałdy żywemi barwami odcinały się fantastycznie na tle wytartej kamiennej posadzki i zniszczonych mebli. W tym pokoju sypiała tez murzynka.
 Umieściła tam swój siennik, podkowę i butelkę wódki; nie dawano jej światła z obawy, aby me zaprószyła ognia.
 To też, gdy oboje wracali nocą, zastawali murzynkę, skuloną na sienniku w świetle księżyca, niby wielką czarownicę, którą Sinobrody pozostawił na straży swoich siedmiu powieszonych żon... Drugi, mniejszy pokój, zajmowała Irma Borel i Mały wraz z kakatoesem. Mieściło się tam zaledwie łóżko, stół, parę krzeseł i drążek dla ptaka.
 Nie wydalali się nigdy ze swego smutnego, ciasnego mieszkania. Wszystkie wolne chwile poświęcali na powtarzanie ról, wskutek czego panowała w nich bezustannie piekielna wrzawa. W całym domu rozlegały się ich dramatyczne ryki: — „Moja córka! Oddajcie mi moją córkę!...“ — „Tędy droga, Gasparze!...” — „Imię, imię jego, nędzniku!...” — a wszystko to przy akompanjamencie rozdzierających wrzasków kakatoesa i donośnego śpiewu „Białej Kukułki“: — Tolokototinian! Tolokototinian!
 Irma Borel czuła się zupełnie szczęśliwą. Jej to życie przypadało do smaku. Zachwycała się tą zabawą w ubogą parę artystów. — „Nie żałuję niczego!” — mawiała często. I dlaczegóż miałaby żałować?! Wie[ 282 ]działa przecież, że z chwilą, gdy jej się uprzykrzy nędza, gdy nie zechce nadal pijać lury, zamiast wina, i jadać tych wstrętnych porcyj w szarym sosie, które przynoszono nam z traktjerni, w każdej chwili powrócić będzie mogła do dawnego życia. Dosyć jej było palcem kiwnąć, aby odzyskać wszystko, co straciła.
 Ta możliwość odwrotu w każdej chwili dodawała jej odwagi; łatwo jej więc było mówić: „Nie żałuję niczego!“ — Ona nie żałowała niczego, ale on?
 Debiutowali oboje w „Rybaku Gaspardo“ — jednym z najpiękniejszych okazów lichoty melodramatycznej. Irma Borel zbierała frenetyczne oklaski, nie za grę, to pewna — miała śmieszne ruchy i złą wymowę — ale za swoje śnieżne ramiona i aksamitne toalety. Tamtejsza publiczność nie była przyzwyczajona do takich pokazów alabastrowego ciała i wspaniałych strojów. Na sali odzywały się głosy: — „Ależ to księżniczka!“ — i zachwycone drapichrusty wrzeszczały brawo, aż bębenki w uszach pękały...
 Zato on nie miał wcale powodzenia. Był za mały, miał tremę, wstydził się; mówił tak cicho, jak na spowiedzi. — „Głośniej! głośniej!“ — wołano nań ze wszystkich stron. Ale jemu gardło coraz to bardziej się ściskało i wcale nie chciało przepuścić zdławionych słów! Wygwizdano go... Cóż robić! wbrew zapewnieniom Irmy Borel, nie miał powołania do sztuki dramatycznej. Wszak to, że się jest lichym poetą, nie dowodzi wcale, że się będzie dobrym aktorem.
 Kreolka pocieszała go po swojemu; — „Nie poznali się na charakterze twojej głowy“. — Zato dyrektor po[ 283 ]znał się na nim odrazu. Po dwóch burzliwych przedstawieniach, zawołał go do gabinetu. — „Mój mały, widzę, że dramat — to nie dla ciebie. Wpadliśmy. Sprobójmy wodewilu. Zdaje mi się, że będzie z ciebie dobry komik“. — I zaraz nazajutrz wypróbowano go w wodewilu. Grywał, jako pierwszy amant, głupowatych frantów, którym dają do picia, zamiast sza m pana — limonjadę czyszczącą i biegał po scenie, trzymając się za brzuch; prostaków w rudej peruce, beczących, jak barany: — „Ojojoj! ojojoj!” — zakochanych Bartków, którzy przewracają bezmyśinemi oczami i deklamują: — „Dzieucho, dzieucho, a dyć ja cię kocham, la Boga, kocham siarczyście!” — Grywał różnych Jaśków, Błażków, wszelkie role, szpetne i śmieszne, i — co najdziwniejsze — wywiązywał się z nich wcale nieźle. Biedak miał powodzenie. Śmiano się z niego do rozpuku.
 Tłumaczcie to sobie, jak chcecie, ale gdy Mały był na scenie, uszminkowany, ucharakteryzowany cudacznie, wówczas właśnie myślał najwięcej o Kubusiu, o „czarnych oczach”. W chwili, gdy najpocieszniej się wykrzywiał, mówił najgłupsze dowcipy, stawały mu nagle przed oczami postacie tych ukochanych, których zawiódł tak nikczemnie.
 Co wieczór prawie, jak zaświadczyć mogą łobuzy przedmieścia, urywał nagle piękną tyradę i spoglądał po sali w milczeniu, otwarłszy szeroko usta, jakby ze zdziwienia. W chwilach tych dusza ulatywała z niego, odbijała się o rampę, przebijała strop teatru śmiałem uderzeniem skrzydeł i dążyła wdał — złożyć pocałunek na skroniach Kubusia i pani Eyssette, bła[ 284 ]gać o przebaczenie „czarne oczy“ i żalić się gorzko na smutne życie, które mu prowadzić kazano.
 — A dyć ja cię kocham, la Boga, kocham siarczyście!... — odzywał się nagle głos suflera, a wtedy nieszczęsny Mały, wyrwany ze snu, strącony z nieba, wodził dokoła wielkiemi oczyma, w których malował się tak naturalny lęk, tak komiczne zdziwienie, że cała sala wybuchała rzęsistym śmiechem. W języku aktorskim nazywa się to „efekt“. Niechcący — znalazł „efekt“.
 Trupa, do której należał, obsługiwała kilka przedmieści, było to coś w rodzaju trupy wędrownej. Raz grała w Grenelie, to znów w Montparnasse, w Sèwre, w Sceaut, w St. Cloud. Podczas przenosin wszyscy cisnęli się do starego teatralnego omnibusu, kawowej barwy, zaprzężonego w suchotniczą szkapę. W drodze trupa śpiewała, grała w karty. Ci, którzy jeszcze nie umieli swoich ról, wciskali się w głąb i przeglądali rękopisy. Tam też zasiadał Mały.
 Siedział, tak, jak zwykle wielcy komicy, milczący i smutny, starając się nie słyszeć trywjalnych dowcipów, które krążyły dokoła. Jakkolwiek upadł już bardzo nisko, jednakże był jeszcze o całe niebo wyżej od wszystkich tych kabotynów wędrownych. Wstyd mu było takiego towarzystwa. Kobiety — stare, pretensjonalne, zwiędłe, wyszminkowane, zmanjerowane i sentencjonalne. Mężczyźni — gbury, bez żadnych ideałów, nie umiejący nawet pisać ortograficznie, synowie fryzjerów lub sklepikarzy, którzy wstąpili na scenę z lenistwa, zamiłowania do szychu, strojów, dlatego, aby móc się pokazać w jasnych obcisłych inekspry[ 285 ]mablach i marynarce à la Suworow; lowelasy przedmieść, wciąż zajęci swoim wyglądem, wydający całą gażę na fryzjera. — „Dziś dobrze pracowałem“ — mówił z przekonaniem taki frant, gdy stracił z pięć godzin na sklejenie z tektury pary butów w stylu Ludwika XIV... Zaiste, warto było natrząsać się z muzykalnego salonu Pierrotte’a na to, aby wpaść do takiej budy!
 Koledzy nie lubili Małego za ten jego ponury wygląd i milczącą wyniosłość. — „To mruki“ — mawiano o nim. Zato Kreolka umiała sobie pozyskać względy wszystkich. Panoszyła się w omnibusie, jak zbiegła z królewskiego dworu księżniczka, śmiała się rozkosznie, odchylała wtył głowę, by pokazać łabędzią szyję; mówiła wszystkim „ty“; mężczyzn nazywała: — „Mój stary!“ — kobiety: — „Moja mała!“ — Nawet najzgryźliwsi mówili o niej. — „To dobra dziewczyna!“ — Dobra dziewczyna!... co za ironja!...
 Omnibus toczył się leniwie; rubaszne żarty tryskały, jak race, wreszcie przybywaliśmy na miejsce. Po skończonem przedstawieniu przebierano się w mgnieniu oka i ładowano prędko do omnibusu, który odwoził nas zpowrotem do Paryża. Było już ciemno, rozmawiano półgłosem, szukając się wzajem kolanami. Od czasu do czasu stłumiony śmiech... Przy rogatce na przedmieściu Maine omnibus zatrzymywał się i odjeżdżał do remizy. Wszyscy gromadą odprowadzali Irmę Borel do wielkiej kamienicy, gdzie napółpijana „Biała Kukułka” czekała na nich ze swoją smutną piosenką: Tolokototinian! Tolokototinian!
 Widząc ich tak związanych ze sobą, możnaby by[ 286 ]ło przypuszczać, że się kochają. Nie, miłości tam nie było. Za dobrze się znaii wzajemnie. On wiedział o niej, że jest fałszywa, zimna, bez serca; ona o nim — że jest słaby, aż do podłości, i bez charakteru. Mówiła sobie: — „Któregokolwiek dnia zabierze mi go brat i odda tej porcelanie“. — On zaś myślał: ...Któregokolwiek dnia, sprzykrzywszy sobie to życie — odleci, a ja zostanę sam w tem bagnie... Ta ciągła wzajemna obawa utraty była najistotniejszym czynnikiem ich miłości. Nie kochali się, a jednak byli zazdrośni o siebie.
 Pozornie wydaje się niezrozumiałe to, żeby mogła istnieć zazdrość tam, gdzie niema miłości? A jednak tak było właśnie... Gdy ona zwracała się poufałej do kogokolwiek z teatru — on bladł. Kiedy przychodził list do niego, chwytała go i rozrywała kopertę drżącemi rękami... Najczęściej bywały to listy od Kubusia. Czytała je do samego końca, nie szczędząc drwinek i rzucała byle gdzie. — „Wciąż jedno i to samo...” — mówiła pogardliwie. Tak, niestety, wciąż jedno i to samo poświęcenie, szlachetność, oddanie całego siebie miłości. Dlatego to brat mój był dla niej tak nienawistny.
 Zacny Kubuś nie domyślał się niczego. Pisano mu, że wszystko idzie jak najlepiej, że „Sielski Dramat“ w trzech czwartych już rozsprzedany i że we właściwym terminie znajdą się u księgarza pieniądze na zapłacenie weksli. Dobry i ufny, jak zawsze, przesyłał więc nadal po sto franków miesięcznie na ulicę Bonaparte, skąd odbierała je „Biała Kukułka”.
 Owe pieniądze od Kubusia i gaża teatralna mogły [ 287 ]im były naturalnie wystarczyć na życie w tej dzielnicy nędzarzy. Ale, na nieszczęście, ani jedno, ani drugie nie miało pojęcia, co to są pieniądze. On, dlatego, że ich nigdy nie posiadał, a ona — dlatego, — ze miała ich dotychczas za dużo. To też marnotrawili je oboje bez miłosierdzia. Już piątego każdego miesiąca ich kasa — mały jawajski pantofelek ze słomy kukurydzanej — była zawsze pusta. Pieniądze szły najpierw na kakatoesa, który jadł tyle, co dorosły człowiek. Po za tem: szminki, puder, pasta, pendzelki, wszystkie przybory do charakteryzacji scenicznej. Dalej — odbitki ról, których dostarczała dyrekcja, były za brudne, za zniszczone; dla pani musiały być zawsze nowe, musiała też zawsze mieć kwiaty... dużo kwiatów. Wolałaby nie jeść, niż mieć puste żardinjerki.
 Po dwóch miesiącach utonęli już w długach. Zadłużyli się w restauracji, w hotelu, u portjera teatru. Co pewien czas jakiś dostawca, zniecierpliwiony, przychodził od rana urządzać sceny. Wówczas, chwytając się ostatniej deski ratunku, Mały biegł do drukarza i pożyczał od niego parę luidorów na rachunek Kubusia. Drukarz, który miał w ręku drugi tom znakomitych pamiętników i wiedział, że Kubuś w dalszym ciągu pełni obowiązki sekretarza u markiza, otwierał mu sakiewkę bez zastrzeżeń. Tak pożyczając luidora po luidorze, wybrali od niego czterysta franków, co razem z kwotą, należną za „Sielski Dramat“, ochiążało Kubusia długiem w wysokości tysiąca trzystu franków.
 Biedna Matka! Ileż ciosów czekało na nią po powrocie! Ucieczka Danka, łzy „czarnych oczu”, cały nie[ 288 ]sprzedany nakład książki, a do tego wszystkiego — tysiąc trzysta franków długu... Jak on z tego wybrnie?!.. Kreolka nie troszczyła się o to bynajmniej. Ale Małemu myśl ta nie dawała ani chwili spokoju. Stała nad nim, jak nieodstępna zmora. Daremnie starał się ją odegnać. Pracował, jak galernik — i to w jaki sposób, miły Boże! — uczył się nowych fars, studjował przed lustrem pocieszne grymasy, wciąż jednak lustro odbijało mu obraz nie jego własny, lecz Kubusia. Między wierszami swoich ról czytał, zamiast Wicka, czy Wacka, wciąż tylko jedno imię — Kubuś! Kubuś! — zawsze i wszędzie.
 Codzień z trwogą spoglądał na kalendarz; liczył dni, pozostałe do pierwszego terminu płatności weksli, i powtarzał sobie z dreszczem trwogi: — Już tylko miesiąc!.. już tylko trzy tygodnie!...” — Wiedział bowiem, że przy pierwszym proteście wekslu, wszystko się wykryje i że od dnia tego rozpocznie się męczeństwo brata. Myśl ta prześladowała go nawet we śnie. Czasami budził się nagle z bijącem sercem, twarzą, zalaną łzami, i mętnem wspomnieniem jakiegoś potwornego snu.
 Sen ten powracał wciąż, każdej nocy... Działo się to w jakimś nieznanym pokoju, w którym stała wielka szafa ze staremi okuciami. Na kanapie leżał Kubuś, blady, strasznie blady, tylko co umarł... Kamila była tam także; stała przed szafą, starając się ją otworzyć, by wydostać z niej całun[1], nie mogła jednak [ 289 ]trafić kluczem do zamku i mówiła żałosnym głosem: — „Nie mogę otworzyć... za wiele płakałam... nie widzę...”
 Daremnie starał się otrząsnąć z tego snu; przejmował go niewysłowioną trwogą. Gdy tylko zamykał oczy, widział Kubusia, leżącego na kanapie, i ociemniałą Kamilę, stojącą u drzwi szafy... Wyrzuty sumienia i lęk robiły go coraz bardziej ponurym i zgryźliwym. Kreolka ze swojej strony nie należała też do łagodnych; zresztą, czuła, że on jej się wymyka niewiadomo którędy — i to doprowadzało ją do szalu. Co chwila wybuchały straszne sceny, podnosiły się krzyki, grzmiały wymysły, godne przekupek z miejskiej hali.
 Ona mówiła mu:
 — Wracaj sobie do swojej panny Pierrotte, niech cię obdarza serduszkami z cukru!
 A on jej odpowiadał:
 — Wracaj do swojego Pacheco, niech ci nożem rozcina wargi!
 Ona przezywała go „Burżujem”. On ją — „Łotrzycą“.
 Potem oboje wybuchali płaczem i wspaniałomyślnie przebaczali sobie obelgi aż do dnia następnego. Tak to żyli ze sobą, a właściwie dręczyli się wzajemnie, skuci jednym łańcuchem, powaleni na dno jednej kałuży... Owa bagienna egzystencja, owe godziny bezmiernej nędzy przesuwają mi się teraz przed oczami, gdy nucę melancholijną, dziwaczną piosenkę murzyńską: Tolokototinian! Tolokototinian!

Przypisy[edit]

  1. We Francji zmarłych zazwyczaj nie ubierają, a owijają całunem przed złożeniem do trumny. (Przyp. tłum.)


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false