Mały/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mały |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej” |
Data wydania | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Górska |
Tytuł oryginalny | Le Petit Chose |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Dnia tego niejeden paryżanin opowiadał zapewnie, powróciwszy wieczorem do domu na kolację: — „Widziałem dziś na ulicy bardzo dziwnego jegomościa“. — To pewna, że swoją osobą Mały musiał wywoływać komiczne wrażenie: włosy za długie, ineksprymable za krótkie, na nogach kalosze, a do tego, chód, pełen powagi, jak zazwyczaj u ludzi zbyt małego wzrostu.
Był to jeden z tych dni, jakie zdarzają się pod koniec zimy, ciepły i słoneczny. W Paryżu dni takie bardziej tchną wiosną od samej wiosny. Na ulicach było pełno ludzi. Trochę oszołomiony ruchem, przesuwałem się nieśmiało wzdłuż domów. Gdy mnie potrącano, mówiłem zawstydzony: — „Przepraszam!“ — i czerwieniłem się po uszy. Za nic na świecie nie odważyłbym się zatrzymać przed wystawą ani zapytać o drogę. Szedłem jedną ulicą, potem drugą, wciąż prosto przed siebie. Ludzie przyglądali mi się, co onieśmielało mnie jeszcze bardziej. Niejeden odwracał się za mną, w oczach innych dostrzegałem uśmiechy; raz dosłyszałem, jak jakaś kobieta odezwała się do drugiej: — „Popatrzno na tego tam“. — Omal, że się nie zachwiałem... Najwięcej jednak ze wszystkiego krępowały mnie badawcze spojrzenia stójkowych. Na [ 176 ]każdym rogu te szatańskie, nieme oczy wpatrywały się we mnie z ciekawością, a gdy je już wyminąłem, czułem, że śledzą mnie jeszcze zdaleka, piekąc w plecy. Prawdą powiedziawszy, to byłem nawet trochą tem zaniepokojony.
Szedłem tak już z godziną, aż wydostałem się na drugi bulwar, wysadzony wiotkiemi drzewami. Panował tam taki hałas, było tylu ludzi, tyle powozów, że zatrzymałem sią, nieco strwożony.
... Jak tu się stąd wydostać? jak wrócić do domu? — myślałem. Jeśli się zaczną pytać o dzwonnicą St. Germain-de Près, to mnie wyśmieją. Wezmą mnie za zbłąkany dzwon, powracający z Rzymu w Niedzielę Wielkanocną[1].
Chcąc sobie dać czas do namysłu, przystanąłem przed afiszami teatralnemi z miną człowieka, całkowicie pochłoniętego wyborem ponętnego widowiska na wieczór. Na nieszczęście, afisze, bardzo zajmujące, zresztą, nie zawierały żadnych wskazówek co do dzwonnicy w St. Germain i zachodziła obawa, że tkwić tak będę przed niemi, aż do trąbu Sądu Ostatecznego, gdy nagle „matka“ wyrosła tuż obok mnie. Kubuś był równie zdziwiony, jak ja.
— A to ty, Danku, i cóż ty tu robisz, na miły Bóg?!
Odrzekłem niedbale:
[ 177 ] — Spaceruję sobie, jak widzisz.
Poczciwy Kubuś spojrzał na mnie z podziwem:
— Istny już z niego paryżanin, doprawdy!
Mówiąc między nami, byłem bardzo rad, że on się tu znalazł, i uczepiłem się jego ramienia z taką samą dziecinną radością, jak tam, w Lionie, kiedy to pan Eyssette przyszedł do nas na statek.
— Jak to dobrze, że cię spotkałem. Mój markiz ochrypł i zaniemówił, a że na szczęście nie można dyktować gestami, więc zwolnił mnie do jutra. Skorzystamy z tego i pójdziemy na długą przechadzkę.
Puszczamy się w drogę. Chodzimy sobie po wielkim Paryżu, przytuleni jeden do drugiego i szczęśliwi, że możemy znów być razem.
Teraz, gdy mam przy sobie brata, ulica nie budzi już we mnie lęku. Kroczę z podniesioną głową i wielką pewnością siebie, jakbym był co najmniej trębaczem w pułku żuawów; biada temu, ktoby się odważył śmiać ze mnie. Wszakże niepokoi mnie trochę wzrok Kubusia, który spogląda na mnie raz po raz z ubolewaniem. Ale nie śmiem go zapytać o przyczynę.
— Wiesz, te twoje kalosze są bardzo ładne — odzywa się wreszcie.
— Czyż nie, Kubusiu?
— Tak, w istocie, bardzo ładne! — i z uśmiechem dodaje: — Ale, mimo to, jak tylko będę bogaty, kupię ci do nich parę ładnych trzewików.
Poczciwy, drogi Kubuś! powiedział to bez żadnej złej myśli, ale dla mnie było i tego dość. Skonfundowałem się i znowu wróciło mi całe moje onie[ 178 ]śmielenie. Czuję, jak śmiesznie muszę wyglądać w moich kaloszach, na tym bulwarze, zalanym, słońcem i nie bacząc na wszelkie komplementy Kubusia pod adresem mojego obuwia, napieram się, abyśmy natychmiast wracali do domu.
Wracamy. Całe popołudnie schodzi nam na wesołej pogawędce przy kominku. Gwarzymy, jak dwa wróble na dachu... Wieczorem ktoś stuka do drzwi — to służący markiza z moim kufrem.
— Doskonale! — mówi „matka” — Przejrzymy twoją garderobę.
Moją garderobę, Boże odpuść!...
Zaczyna się przegląd. Trzeba było widzieć nasze zasmucone a zarazem rozśmieszone miny, gdy rozkładaliśmy moje ubogie mienie. Kubuś, klęcząc nad kufrem, wyciąga różne rzeczy i obwieszcza je kolejno:
— Słownik... krawat... drugi słownik...A to co? Fajka... to ty palisz?... Druga fajka!... Ileż tych fajek do diaska?! Gdybyś midi choć tyle par skarpetek... A ta gruba księga, co to jest?... O, eche!... Księga kar... Boucoyran, pięćset wierszy,.. Soubeyrol, czterysta wierszy... Boucoyran, pięćset wierszy... Boucoyran... Boucoyran... Tam, do licha! nie pardonowałeś pomienionemu Boucoyran. Nic to, dwa tuziny koszul byłyby ci się daleko lepiej przydały.
Przerzucając dalej rzeczy, „matka“ wydaje nagle okrzyk zdziwienia:
— O Boże, Danku, co ja widzę! Wiersze, to są wiersze... Więc ty wciąż jeszcze piszesz poezje?... A ty, milczku, poczekaj! Dlaczego nie wspomniałeś mi o nich nigdy w twoich listach? Wiesz przecie, [ 179 ]że nie jestem profanem... Wszak i ja w swoim czasie układałem poematy... Przypominasz sobie: Religja, Religja! Poemat w dwunastu pieśniach!... Dalej, dalej, panie poeto, pokażno tu zaraz swoje utwory!
— O Kubusiu, nie warto, doprawdy!
— Wszyscy oni tacy sami, ci poeci — mówi Kubuś, śmiejąc się.
— No, siadajże tutaj i czytaj mi swoje wiersze; a jak nie, to sam się do nich zabiorę, a wiesz, jak ja źle czytam.
Ta groźba poskutkowała odrazu, zabieram się do czytania.
Były to poezje, które układałem w kolegjum Sarlande, na Błoniach, pod kasztanami, dozorując uczniów... Czy były coś warte, czy też nic, tego sobie nie przypominam. Ale z jakiem ja je czytałem wzruszeniem! Pomyślcie tylko, poezje, których dotąd nie oglądało żadne ludzkie oko... A po za tem, wszak autor Religja! Religja! nie jest sobie zwyczajnym sędzią. A nuż wyśmieje mnie?! W miarę jednak, jak czytam, porywa mnie harmonja rymów i głos mój staje się coraz pewniejszy. Kubuś, siedząc w oknie, przysłuchuje się, niewzruszony. Poza nim, tam, na widnokręgu, zachodzi wielkie czerwone słońce, niecąc na szybach pożary. Chudy kot na skraju dachu, pozierając na nas, przeciąga się i ziewa; ma kwaśną minę akcjonarjusza Komedii Francuskiej na premjerze nowego dramatu... Widzę to wszystko z pod oka, nie przerywając czytania.
Nieoczekiwany triumf! Zaledwie skończyłem, Kubuś zrywa się i rzuca mi się na szyję:
— O! Danku jakież to piękne, jakie piękne!
[ 180 ] Patrzę na niego z niedowierzaniem.
— Naprawdę, Kubusiu, uważasz?...
— Wspaniałe, mój drogi, wspaniałe! Pomyśleć tylko, że miałeś w swoim kufrze takie skarby i nie wspomniałeś mi o nich ani słowa! Nie, to nie do darowania!
I „Matka zaczyna chodzić po pokoju wielkiemi krokami, mówi coś sam do siebie, rozprawia rękoma. Nagle zatrzymuje się i przybiera uroczystą postawę:
— Nie ulega wątpliwości, Danielu — jesteś poetą! musisz pozostać poetą i pracować piórem.
— O Kubusiu, to tak trudno... szczególnie na początek. Zarabia się tak mało!
— Bagatela, zapracuję na nas obu, nie bój się!
— A ognisko rodzinne, Kubusiu, ognisko, które mamy odbudować?
— Ognisko pozostaw mnie. Czuję się na siłach odbudować je sam jeden. Ty zaś okryjesz je chwałą. Pomyśl, jak rodzice będą dumni, gdy zasiądę przy tak znakomitem ognisku!...
Próbuję wytoczyć jeszcze inne argumenty, ale Kubuś ma na wszystko gotową odpowiedź. Trzeba tez przyznać, że nie stawiam zbyt silnego oporu.
Zapał brata zaczyna mi się udzielać. Wiara w poezję wyrasta we mnie w mgnieniu oka i czuję już na całem ciele lamartynowską wysypkę. Pozostaje jeszcze wprawdzie jeden punkt, co do którego niema zgody między nami. Kubuś chce, abym w trzydziestym piątym roku życia wstąpił do Akademji Francuskiej, a ja wzbraniam się stanowczo. Kpię so[ 181 ]bie z Akademji! Zmurszałe to, zaśniedziałe, zabalsamowana piramida egipska!
— Tem bardziej powinieneś tam wejść! zastrzykniesz im młodej krwi, tym leciwym Mazarinom. A pomyśl tylko, coby to była za radość dla pani Eyssette!
Na to niema odpowiedzi. Imię pani Eyssette jest argumentem rozstrzygającym. Niema co, trzeba się pogodzić z zielonym frakiem! Jeśli mi będzie zanadto nudno w towarzystwie starych kolegów, zrobię tak, jal Merimè — nie będę wcale chodził na posiedzenia.
W ciągu tej rozprawy zapadła noc; dzwony St. Germain biją radośnie, jakgdyby głosiły przyjęcie Daniela Eyssette do Akademji Francuskiej.
— Chodźmy na obiad — mówi „matka“ i szczycąc się tem, że może się pokazać w towarzystwie członka Akademji, zabiera mnie do kawiarenki na ulicy St. Benoit.
Jest to mała, podrzędna restauracyjka. W głębi znajduje się stół dla stałych gości. My zasiadamy w pierwszym pokoju. Towarzystwo obdarte, zgłodniałe, wyskrobuje talerze w milczeniu. — „To prawie wszystko literaci“ — objaśnia mnie szeptem Kubuś. Nasuwa mi to refleksje raczej melancholijne, ale naturalnie nie śpieszę podzielić się niemi z bratem: mogłoby to ostudzić jego zapał.
Przy obiedzie panuje nastrój bardzo wesoły. Pan Daniel Eyssette (członek Akademji Francuskiej!) objawia niepośledni humor, jako też i apetyt. Gdy tylko skończyliśmy jeść, śpieszymy zpowrotem do naszej [ 182 ]dzwonnicy. Akademik pali fajkę, siedząc na oknie, tymczasem Kubuś przy stole pogrąża się w zawiłe jakieś obliczenia, które zdają się mocny w nim wzbudzać niepokój. Gryzie paznogcie, gorączkowo kręci się na krześle, rachuje na palcach, a wtem zrywa się z okrzykiem zwycięstwa:
— Brawo! udało mi się związać...
— Co takiego?
— Udało mi się ułożyć nasz budżet, mój drogi. A niech ci się nie zdaje, że mi to łatwo przyszło. Pomyśl tylko — sześćdziesiąt franków miesięcznie na nas dwóch.
— Jakto sześćdziesiąt?... Myślałem, że zarabiasz sto.
— Tak, a!e z tego trzeba przesyłać czterdzieści franków miesięcznie pani Eyssette na odbudowę ogniska... Pozostaje więc tylko sześćdziesiąt. Piętnaście franków płacimy za pokój, jak widzisz, to wcale niedrogo. Oczywiście ja sam muszę słać łóżko.
— Będę je słał i ja także.
— Nie, nie, to niestosowne dla członka Akademji, Ale wróćmy do budżetu. Więc, piętnaście franków komorne, pięć franków węgiel; tylko pięć franków, bo sam chodzę po niego co miesiąc do hut; pozostaje czterdzieści franków. Na życie dla ciebie niech będzie trzydzieści franków! Będziesz jadał w kawiarence, tam, gdzie byliśmy dzisiaj. Obiad bez deseru — siedemdziesiąt pięć centymów, a przecież, jak widziałeś, dają jeść wcale nieźle. Zostaje dwadzieścia pięć centymów na śniadanie. Czy dosyć?
— Ma się rozumieć.
— Mamy więc jeszcze dziesięć franków. Liczę [ 183 ]siedem franków na pranie... Jaka szkoda, że ja jestem taki zajęty; chodziłbym sam do rzeki. Resztę — trzy franki — proponuję zużyć jak następuje: jeden frank i pięćdziesiąt centymów — dla mnie na śniadanie. Bo więcej i nie trzeba! wiesz przecie, że codzień jadam wspaniały obiad u markiza, więc nie potrzebuję takiego pożywnego śniadania, jak ty. Ostatni frank i pięćdziesiąt centymów pozostają na drobne wydatki: tytoń, marki i inne nieprzewidziane. Czyni to razem ściśle sześćdziesiąt franków. Cóż, czy nie zręcznie obliczone?
I Kubuś z zachwytu zaczyna skakać po pokoju; wtem nagle zatrzymuje się z miną przerażoną:
— Dobryś, trzeba cały budżet przerobić na nowo... Zapomniałem o jednej rzeczy.
— O czemże?
— A świece? Jakże będziesz pracował wieczorami bez oświetlenia? To wydatek nieodzowny, a wy niesie co najmniej z pięć franków na miesiąc... Skądby tu wytrzasnąć te pięć franków?... Fundusz ogniska jest nietykalny i pod żadnym pozorem... Ech, do licha, toć już wiem, co zrobię. Nadchodzi marzec, a z nim — wiosna, słońce!
— I cóż z tego?
— A to, że kiedy na świecie ciepło — węgle są niepotrzebne; pięć franków z węgla zamieniamy na świece — i zadanie rozwiązane... Stanowczo, urodzony minister finansów ze mnie... Cóż ty na to? Tym razem budżet stoi, jak murowany, a zdaje mi się, żeśmy niczego nie pominęli... Pozostała wprawdzie jeszcze sprawa obuwia i ubrania, ale wiem, co zro[ 184 ]bię... Jestem wolny codzień wieczorem od ósmej. Będę prowadził rachunki u jakiego drobnego kupca. Przyjaciel Pierrette znajdzie mi na pewno coś w tym rodzaju.
— Widzę, żeś się coś bardzo zaprzyjaźnił z tym Pierrotte’em. Czy często tam bywasz?
— Bardzo często. Wieczorami słucham tam muzyki.
— Taak? Nie wiedziałem, że Pierrotte jest muzykalny.
— On nie, ale jego córka.
— Jego córka?... Wiec on ma córkę... Ej, ej, Kubusiu! A czy ona ładna?
— Za wiele chciałbyś wiedzieć odrazu, mój mały Danku... Odpowiem ci kiedy indziej. Już późno chodźmy spać.
I chcąc ukryć zmieszanie, Kubuś zaczyna słać łózko z niezwykłą starannością, niczem stara panna.
Jest to wąskie łóżko żelazne, zupełnie podobne do tego, w jakiem sypialiśmy w Lionie.
— Czy sobie przypominasz nasze łóżeczko, na ulicy Lanterne, w którem pokryjomu czytywaliśmy romanse, a pan Eyssette krzyczał ze swego łóżka groźnym głosem: — „Zgaście światło, bo jak nie — zaraz sam tam do was pójdę!“
Kubuś przypomina to sobie doskonale i jeszcze wiele innych rzeczy... Snują się wspomnienia, wreszcie na dzwonnicy St. Germain wybija dwunasta, a my ani myślimy zasnąć.
— No, dobranoc! — przemawia stanowczo Kubuś.
[ 185 ] Ale po pięciu minutach słyszę, jak zaczyna się śmiać pod kołdrą.
— Z czego się śmiejesz?
— Śmieję się z księdza Micou, pamiętasz księdza Mlcou ze szkółki parafjalnej?... Przypominasz go sobie przecie?...
— O, jeszcze jak!
I znowu śmiejemy się i gadamy... gadamy... Teraz ja zkolei chcę udawać rozsądnego:
— Trzeba spać!
Ale za chwilę zaczynam znowu:
— A Rouget, Kubusiu, Rouget z fabryki?... Czy go pamiętasz?
I znowu wybuchamy śmiechem na ca.e gardło i gawędzimy bez końca.
Nagle potężne uderzenie wstrząsa ścianą, przy której leżę... Konsternacja!...
— To „Biała Kukułka“... — szepcze mi Kubuś do ucha.
— „Biała Kukułka*? a cóż to znowu takiego?
— Pssst, ciszej! „Biała Kukułka* — to nasza sąsiadka... Urąga nam, że jej spać nie dajemy.
— Jak śmiesznie się ta sąsiadka nazywa. „Biała Kukułka“!... Czy ona młoda?
— Będziesz miał sposobność sam się o tem przekonać Któregokolwiek dnia spotkasz ją na schodach... A tymczasem — trzeba spać...bo „Biała Kukułka* znowu się będzie gniewała.
Mówiąc to, Kubuś gasi świecę i pan Dames Eyssette (członek Akademji Francuskiej!) zasypia na jego ramieniu, tak, jak niegdyś, gdy był małem dzieckiem.
Przypisy
[edit]- ↑ We Francji istnieje legenda, rozpowszechniona wśród dzieci, że dzwony kościelne, które milkną w Wielki Piątek ulatują w przestworzach do Rzymu, skąd powracają w Niedzielą Zmartwychwstania.
(Przyp, tłum.)
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |