Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/235

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

Każda nam chwila dobra i szczęśliwa,
Milczenie nawet nam pieśnią, co śpiewa.
Z skał zstępujemy na wodne lazury
I z barki naszej znów patrzym na góry.

I, patrząc, pijem z przestrzeni puharu
Złotem powietrzem gór błękitnych zdrowie,
Słońca promieńmi wieńczeni na głowie,
Pierś poim w świetle i falach nektaru.

W wieczór wracamy pod rozkwitłe gaje;
Po nich błyszczące w rój wiją się muszki,
Jakby róż śpiących uwolnione duszki...
Na zmierzchłem niebie Mars i Wenus[1] wstaje.

Mars krwawą zbroją błyska i czerwieni
I z giermkiem-gwiazdą sunie się w przestrzeni,
Aż księżyc wejdzie i czarem spojrzenia
Świat dnia przebłędni w świat zloty marzenia.

Ty, patrząc w górę, pytasz się żałośnie:
„Duch nasz na miarę bezmiaru czy wzrośnie?
Czy będziem kiedy, my smutni, wiedzieli,
Jacy mieszkają po gwiazdach anieli?“

Skrą ciekawości czoło twoje plonie —
Wspinasz się wzrokiem w eterowe tonie...
I drżysz i pragniesz — to ufna... namiętna,
To znów w zwątpieniu trwóg pełna i smętna.

A ja cię pieśnią kołyszę nadziei,
Ja ci zwiastuję lot Ducha, przepłynny
Przez cię postępnych wszechświata kolei,
I świat nareszcie wieczny — boży — inny.

O, pojmiesz kiedyś i obaczysz okiem,
Jak wieczność płynie tych fal — gwiazd potokiem.
Z słońca na słońce, coraz wyżej, trzeba
Tym, co umarli, wdzierać się do nieba!

  1. Mars i Wenus — gwiazdy.