Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/169

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

„Chyba to jeden z bogów naszych.“ Ah, Ziemowicie! wtedy zacniej, wtedy lepiej było! Co za chrzęst się odezwał? Czy kto trzeci tu nas nie podsłuchuje, książę?

HAMDER.

 Z przyjacielem nie lękaj się zdrady! to tylko wyschłe piersi mojej kości wzdrygnęły się w próżni pancerza — precz z tą słabością, starych wspomnień sługą! Na co wywoływać czas obalony, co już nie powstanie nigdy, kiedy żyjąca teraźniejszość stoi przed nami — o niej pomówmy! Tu, przy mnie siadaj, wojewodo!

BRZETYSŁAW.

 Na tych czarnych stopniach? — pod tym cudzym Bogiem?

HAMDER.

 Nic cudzego niema człowiekowi, który wzbić się umie ponad złudzeń codziennych pospolite szranki. Od lat dziesięciu nie spocząłem nigdzie: sto miast widziałem! pokotem spałem z niewolnikami, a nazajutrz-em siadał do biesiady królów. Wszędziem jedną tylko prawdę znalazł! Imię jej: potęga. O nią walczą ludzie, gdziekolwiek im się dostało przemijać na szerokiej ziemi, a kto jej nie dostąpił, żyje w nędzy i umiera w zapomnieniu; bo dni jego przeszły marnie, w niczem nie podobne do siły odwiecznej, co nas z góry tłoczy, Białymbohem-li ją nazwiesz, czy Bogiem Chrystusem! Siadaj przy mnie, wojewodo!

BRZETYSŁAW.

 Po łych słowach lepiej, niż po twoim pierścieniu, niż po twojej twarzy, poznaję ciebie! Wspólna nam obu ta żądza sławy! przysięgliśmy niegdyś na zgliszczach Peruna drzeć się oba do wielkości razem, ty jako król — ja jako wierny ci starosta! ale w tej przysiędze lat naszych młodych o cudzoziemcach mowy nie było — nie wahałbym się wśród wojny