Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/167

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

wała się w sieć błyszczącą i schodziła na równinę, jako rosa strząsana ze skrzydeł aniołów odświeżająca ziemię spaloną, zczerniałą.
 I z gór na góry, ze wzgórków na wzgórza, ze skały na skały, dotarliśmy nakoniec do Sallanches, położonego niedaleko Chamonix[1]. Znajdowaliśmy się na jednym z terasów miejskich, kiedy słońce przysłało pożegnanie Mont­‑Blanc, jak bohater, który po daremnych wysiłkach boju z szlachetnym przeciwnikiem, w chwili opuszczenia pola walki poznaje jego wielkość.

 I jakże wielki i wzniosły był ten monarcha Alp, który najwyżej z pośrodka gór wznosi swe czoło ku tronowi Boga. Napół okryty zasłoną nocy, napół pogrążony w umierającej chwale niebios, stopy miał w cieniu, a dostojne czoło odbierało hołdy światła. Drżały dokoła skały, tworzące lud jego, przyroda dokoła zdawała się klękać przed własnem arcydziełem. Za każdem promieniem słońca wykwitał gaj róż na jego łonie, a obłok lekki niekiedy, zwolna się przesuwający, zdawał się kadzidłem, płonącem na tym nieśmiertelnym ołtarzu i wznoszącem się ku Najwyższemu. Lecz światło nie może nie zginąć, kiedy noc ku dniowi ramię wyciągnie i krzyknie mu w powiewie wieczornym: „Ta godzina moja jest!“ I widziałem promień walczący z mrokiem. Było to konanie powolne zrazu, gwałtowne ku końcowi. Fale iskier wzrok olśniły, zdawały się wciąż wzrastać, coraz silniejsze, lecz zawsze cofając się ku wierzchołkowi, a kiedy go dosięgły, zatrzymały się jeszcze na chwilę, jakoby wypierane z swego ostataniego schroniska, chciały go bronić z godnością. A noc goniła za niemi skrzydłem zniszczenia. Walka była krótka, piękna i stanowcza; zdawało się, że promienie zginęły wszystkie, aż do ostatniego. Skurcz bolu, siny cień konania rozciągał się po wszystkich stokach góry. I wszystko się skończyło:

  1. Chamonix (cz. Szamonis).