Dwaj rycerze

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Dwaj rycerze
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wydania 1912
Druk Karol Miarka
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tom VI
Download as: Pobierz Cały tom VI jako ePub Pobierz Cały tom VI jako PDF Pobierz Cały tom VI jako MOBI
Indeks stron
[ 7 ]
DWAJ RYCERZE.
(URYWEK).
──────

 Dwaj rycerze posuwali się przez pustynię. Płomienne słońce odbijało się w błyszczącej stali ich rynsztunku, a pożerające pragnienie paliło im wargi. Pierwszy, idący na przedzie, był wysokiej postawy, a twarz miał zcicmniałą na skwarze. Jego atletyczne rozmiary cień olbrzymi rzucały daleko. Piękny pancerz medyolański, złotem pobijany ściskał jego postać; nogi okute w żelazo, a długi miecz obosieczny zwisał na pasie z łuski stalowej, przy drugim boku tkwił puginał krótki, dobrze wyostrzony, który, sądząc z rysów pana posępnych i dzikich, nie raz jeden zadał cios ostateczny. W ruchach i w chodzie rycerza było coś wyniosłego, jakby chciał, nawet w głębi pustyni, zaciężyć całym ogromem swej dumy na ziarnkach piasku, które miażdżył za każdym krokiem. Może wspominał, jak niegdyś stopami swemi deptał swych bliźnich. Zresztą chłodna, ponura apatya leżała na jego obliczu; żadne niebezpieczeństwo widzialne i blizkie nie poruszało odwagi, drzemiącej w jego łonie, niby płomień wewnątrz wulkanu. Oczy ciemno-błękitne mówiły o pochodzeniu saksońskiem, a krzyż świętego Jerzego wyhaftowany obok znaku zbawienia na płaszczu szerokim, wskazywały, że jest Anglikiem i Templaryuszem. Herb jego, topór trzymający łeb dzika, wznosił się nad szyszakiem pióra, falujące koloru krwi powiewały naokół. Czasem na [ 8 ]czole jego zjawiała się chmurka, jakby wspomnienie jakieś łączyło się ze skwarem straszliwym pustyni, aby ubość mu serce; lecz wola silna i przyzwyczajenie nie zdradzania swych wzruszeń, wracały mu prędko niewzruszony i lodowaty spokój. Włosy miał siwiejące, lecz widząc tęgość jego członków, można było przypuścić, że puhar rozkoszy, lub może wyrzuty tajemne więcej miały tu wpływu, niż przebieg czasu. Albowiem, z wszelką pewnością nie przeszedł jeszcze połowy swego życia.
 Towarzysz jego różnił się całkiem pod względem powierzchowności i wieku. Był to młody i piękny człowiek rozpoczynający drogę żywota, pełen życia i świeżości, rzeźki i smukły, o skórze białej i delikatnej, oczach promienistych tym samym ogniem co stal jego szyszaka, o hebanowych włosach i uśmiechu szyderskim czasem, częściej rozweselonym. Miłość i sława czekała go w przyszłości. Ostrogi złote i łańcuch rycerski błyszczały dla niego blaskiem nowym jeszcze. Koncerz[1] jego do dnia dzisiejszego nie pił jeszcze długimi łykami krwi nieprzyjaciela; lecz czytało się na jego twarzy, że ktokolwiek waży się go dotknąć, tego krew popłynie pod jego zwycięskiem żelazem. Strój jego odznaczał się wyszukaniem i elegancyą, dziwnie sprzeczną z nagością otaczającej pustyni. Szeroki kołnierz brabancki spadał mu z szyi na barki pokryte pancerzem, wypróbowanym zatrutemi strzałami Arabów. Bogaty łańcuch zdobił pierś jego a kita z czaplich piór powiewała mu z hełmu. Tarcz wązka, którą niósł na lewem ramieniu, pokryta była tkaniną z jedwabiu, aby kurz nie zbrukal szlachetnego herbu.
 Postępowali obaj w milczeniu, bo duszące powietrze twarze paliło i wysuszało im gardła. Nie okazywali jednak zniechęcenia, wstydziliby się jeden przed drugim okazywać swą słabość.
[ 9 ] Młodszy nawet, chcąc wykazać najzupełniejszą obojętność szedł czasem tak żywo, że aż potem oblany i dyszący ze zmęczenia zmuszony był zwolnić kroku. Towarzysz jego zdawał się na ruchy jego najmniejszej nie zwracać uwagi; postępując zawsze z jednaką szybkością, ani się śpiesząc, ani opóźniając, rzucał chwilami wejrzenie bezsilnego gniewu ku niebu, które mu takie męki znosić kazało. Zachowując wszekże zawsze tę samą postawę, tę samą godność i chłód, zwracał się do młodego rycerza tylko po to, aby go spytać z pewnem zajęciem, czy się nie czuje nazbyt zmęczonym; tamten odpowiadał zawsze dowcipem, albo uśmiechem, albo przechwałką; wreszcie zaczął nucić:

Au beau pays de France...[2]

 Ale nie mógł dokończyć, bo język przyschły do podniebienia odmawiał głosu. Gniewny, tupnął nogą w piasek wyschłej pustyni i wykrzyknął:
 „Na honor mojej tarczy, zły to znak, kiedy nie można zanucić wesołej zwrotki minstrelów mojej kochanej Prowansyi. Spróbuj mości Archibaldzie Clifford[3]; może wam uda się lepiej zaintonować jeden z tych hymnów pobożnych i uroczystych, które pono zakon nasz święty śpiewa w podziemiach świątyni jerozolimskiej, dostrajając się do ust różanych i harf, których struny drżą pod palcami alabastrowymi.“ Błyskawica urazy zapłonęła we wzroku dumnego Anglika; lecz trwało to tylko przez chwilę, a odzyskując spokój, który tak przedziwnie jednoczyć umiał na twarzy z gwałtownemi namiętnościami nurtującemi łono, odpowiedział chłodno:
 „Mości Hugues de Mortemart[4], zdaje mi się, że wkrótce będziesz mógł zaintonować śpiew śmierci, bo mówisz tak głośno, że echa słów odbite od skał, [ 10 ]mogą, dojść do uszu tych, dla których staną się hasłem wesołej rzezi i łupów zdobywczych.“ Młody rycerz zagryzł z gniewu swe usta i milczał, krocząc dalej przykrą drogą.
 Tymczasem słońce chyliło się ku zachodowi i promienie jego nabierały barwy krwawej. Bywa to groźną oznaką w tej krainie zniszczenia. Jakiś szum głuchy, bez wyraźnej blizkiej przyczyny wznosił się w powietrzu. Był to jakby brzęk tysiąca owadów w dzień letni, albo jak szum strumienia w oddali, wezbrałego po burzy. Niebo zawsze było czyste, jeśli tak nazwać można przestrzeń bladą i żółtawą, która na pustyni zastępuje miejsce naszego jaśniejącego lazuru. Żmije, jedyne mieszkanki tych równin ruchomych, uciekały do gniazd swych, jakby ostrzeżone instynktem o niebezpieczeństwie blizkiem i grożącem. Z daleka spostrzegało się kolumny piasku wznoszące się z ziemi stopniowo i wirujące w powietrzu. Gorąco, które powinno było zmniejszać się, wzmagało się z każdą chwilą. Wkrótce stało się nieznośne; huk się rozległ oddalony podobny do grzmotu; a jednak oko orle szukałoby napróżno najmniejszej chmurki w błękicie. Hugues de Mortemart biegł jeszcze naprzód; Clifford stanął i zawołał nań głosem rozkazującym i ponurym:
 „Młodzieńcze, rzekł, dlaczego się męczysz w ostatnią godzinę? Czekajmy w spokoju; bo musimy umrzeć.“
 Szyderski uśmiech na ustach młodego rycerza żądał wytłumaczenia tych słów.
 „Ona jest tam, odpowiedział z najzimniejszą krwią sir Archibald, wyciągając żelazną rękawicę ku krańcom horyzontu. Zatruty, śmiertelny wiatr pustyni spotkał nas po drodze, a te kolumny piasku staną się wkrótce naszymi nagrobkami. Co prawda, nie będą długotrwałe; przemkną tylko ponad [ 11 ]naszymi trupami i sępy mogą spodziewać się, że odnajdą trupy, zanim zgniją, lub zniszczeją“
 „Życzę wesołej zabawy imć panom sępom, odparł Mortemart, ale nie wiele mam ochoty służyć im za ucztę i wołałbym znaleźć jaki sposób, aby ich jej pozbawić. Czy niema takiego sposobu, mości Archibaldzie?“ Ostatnie pytanie zadał głosem poważnym i skupionym.
 „Mówię raz tylko, powiedział bez wzruszenia dumny Templaryusz. Żyłem dość długo w pustyni, aby znać zwiastuny burzy. Pożegnaj oliwki i cytryny twojej kochanej Prowansyi. Co do mnie, pożegnam miecz tylko. Trzeba umrzeć, młodzieńcze. Skrzydła, orła, chyżość antylopy nie potrafiłyby cię zbawić. Spójrz!“
 W istocie piramidy czerwonego pyłu zbliżały się z głębi pustyni, pochłaniając przestrzeń z szybkością błyskawicy.
 Mortemart spostrzegł, że nie może ujść niebezpieczeństwa i zrozumiał, że niebezpieczeństwo to będzie ostatniem. Ukląkł, i ucałowawszy rękojeść szpady w formie krzyża, wzniósł gorącą a rycerską modlitwę do Boga i swego patrona. Modlił się za towarzyszy broni i za damę swoich myśli. Templaryusz spoglądał na niego z sardonicznym uśmiechem na ustach, ze zmarszczonemi brwiami i rękoma skrzyżowanemi na szerokiej piersi.
 Młody rycerz podniósł się i poświęcając łzę żalu swojej pięknej ojczyźnie, nadziejom młodości i czułej kochance, wsparł się o miecz i oczekiwał śmierci przyzywając pogodę do swej duszy zmąconej.
 Archibald de Clifford usiadł na kamieniu i nie wymówił już słowa. Wzrok miał stanowczy i wyniosły, a myśli zwrócił na wielkie idee, cele ambicyi, których nie dosięgnął na ziemi. Ale dla nieba nie miał żadnego słowa w ostatniej swej chwili. Może wracając myślą do dni młodości i niewinności żałował [ 12 ]także czego, może wspominał ognisko rodzinne lub pierwszy poryw serca ku pięknu; lecz nic znać nie było na twarzy niewzruszonej i wspaniałej. Aż do ostatnich śmiertelnych uścisków agonii zachował dumę i wyzywał niebezpieczeństwo.
 Hugues de Mortemart zbladł i znieruchomiał; ale odwaga jego nie splamiła się żadną skargą, żadnem westchnieniem.
 Atmosfera tymczasem stawała się olbrzymiem rozpalonem ogniskiem. Szum się zwiększał. Zniszczenie na skrzydłach ognistego wiatru zbliżało się, tumany piasku wznosiły się dokoła obu rycerzy, zamroczyły niebo i horyzont znikł im już z przed oczu.
 Wówczas młody Francuz chciał jeszcze raz przemówić do swego bliźniego. Lecz dumny Clifford te tylko odpowiedział słowa:
 „Lubię umierać w milczeniu: poco próżne rozmowy? Za chwilę zginiemy. Młodzieńcze myśl o swem niebie; a ja...“
 Tu głos jego w burzy utonął. Przycisnął miecz do piersi, potem podniósłszy się z trudem, stal i z okiem pewnem, z czołem wzniesionem, oczekiwał śmierci. A kiedy piramida piasku i pyłu przelatując nad nimi, pochłonąć ich miała, Templaryusz rzucił jej jeszcze posępne wejrzenie wzgardy i dumy. Hugues de Mortemart z rezygnacyą pochylił głowę, pełen nadziei w swego Boga i przeczucia nieśmiertelności.


────────





Przypisy[edit]

  1. Koncerz — miecz.
  2. W pięknym kraju francuskim.
  3. Archibald Clifford (czyt. Arezibald Kliford).
  4. Hugues de Mortemart (czyt. Jug de Mortemar).


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false