Cholera (Krasiński, 1912)/całość

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Cholera
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wydania 1912
Druk Karol Miarka
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Download as: Download as ePub Download as PDF Download as MOBI Cały tom VI
Download as: Pobierz Cały tom VI jako ePub Pobierz Cały tom VI jako PDF Pobierz Cały tom VI jako MOBI
Indeks stron
[ 66 ]
CHOLERA.
──────
1.

 Naprzeciw wielkiego ołtarza, w kościele Augustyanów w Wiedniu, Canova wzniósł arcyksiężniczce austryackiej pomnik z marmuru kanaryjskiego. Jest to grobowiec na rozcież otwarty. Z jednej strony lew, z drugiej duch. Anioł i zwierzę, oboje spokojni, jakby uśpieni, a pomiędzy nimi postać kobieca wchodzi w ciemnię grobu, na progu jego stopę stawiając. Krok jeden jeszcze, a w przepaść się pogrąży. W tej postaci tak białej, odwróconej od świata, by lepiej myśli zebrać przed wejściem do wieczności, jest rezygnacya, nadzieja i majestat. Potem dostrzega się jakby lekki ruch w fałdach jej tuniki. Wpatrując się długo w tę postać, zdaje się, że kroki jej wloką się zwolna naprzód, że kraj szaty rozpłynie się niezadługo w mroku, co wszystko ogarnie, poza temi drzwiami jeszcze z marmuru, jeszcze z materyi, jeszcze oświetlonemi słońca promieniem, jeszcze ozdobionemi dłutem człowieka.
 Tam, wpatrzony w pomnik, z głową zwróconą na mszę, która się w kaplicy za nim odprawiała, młodzieniec miał kapelusz w ręku, nie wiedząc, jaką przybrać postawę, jak gdyby był u dworu i przypominał sobie rady szambelana. Szeroka smuga światła, spadając z szyby na szybę i z stropu na strop, zatrzymała się na jego czole, na wzorzystej kamizelce, na złotym łańcuchu i na ubraniu świeżem, zupełnie modnem, lecz pofałdowanem wszędzie od zgniecenia i podartem około guzików; krawat czarny [ 67 ]zawiązany miał niedbale na szyi, laskę trzymał w ręce, buty starannie wyczyszczone pokryte kurzem: oto jego wygląd.
 Patrząc na twarz pokratkowaną żyłami czerwonemi, nabrzmiałemi, płonącemi febrą, na to czoło blade, żółte żółtością liści jesiennych, sine chwilami, bo oblicze jego miało wyraz żywy, zmienny, nie zachowując żadnej barwy, lecz mieniąc się naraz wszystkiemu można było różne rzeczy przypuszczać, snuć zagadnienia Walter-Scotowskie, hipotezy Gallowskie i Lavaterowskie lub Jules Janina[1], albo bawić się w zagadki na podobę Balzaca[2]. Można było domyślać się, że nieznajomy przeszedł suchoty, lub proces kryminalny, że cierpi na żałosne zamulenie śledziony, albo czarne knuje myśli, że jest w przededniu lub nazajutrz po zbrodni.
 Na czole jego różne zmarszczki krzyżując się kreśliły tajemniczy hieroglif zbrodni. Ponieważ jednak nie były spokojne, nieruchome, a w brózdach ich nie drzemała, dawna przeszłość, można było wnosić, że ta dusza, nie zatwardziała w złem, że błędy jej nie były bankructwem spadającem z wysoka po tysiącznych operacyach rachuby; że zaś, przeciwnie, ruchliwe mieniły się i, nie zatrzymując się ani na chwilę, przebiegały po zwiędłej skórze, niby błyskawica po strzępach chmury, migając w okrutnej jakiejś igraszce, jakby rysunki kalejdoskopu[3], — można było powiedzieć, że to dusza namiętna zarówno w dobrem, jak złem, ulegająca bodźcom chwilowym, nie lubiąca się zastanawiać, nie znająca rozmysłu, w miłości znająca tylko uniesienia, w nienawiści szał, której nie zatrzyma nigdy myśl o aniele stróżu, ani podszept szatana, krocząca drogą za natchnieniem, upadająca, by się podnosić, podnosząca się, by upaść, znowu i spełniająca swoją kolej upadków i ekspiacji, wśród gorączkowych upojeń i kolących bólów, nieustannem szaleństwie.
[ 68 ] Spokój tych białych, kamiennych, nieruchomych postaci, które zatrzymały z życia tylko uroczystość jego chwil ostatnich, budził w sercu młodzieńca wyrzuty, w duszy jego zazdrość. Wpatrywał się w nie, chciwy ich nieruchomości, zazdroszcząc im tego cichego grobu, bo nie mógł się niczego takiego spodziewać, ani na ziemi, ani poza nią. Biedny kapelusz giął mu się w rękach, a paznogcie szczerbiły mu się o emalię pierścionków. Stał tak zrozpaczony z rozwartemi ustami, dręczony wyrzutami sumienia, a każdy wyrzut był namiętnością w jego łonie. Gdy tak stał, wielkie jego czarne oczy przenosiły się kolejno ze lwa na arcyksiężniczkę, a z arcyksiężniczki na anioła. Ryk lwa, łkanie kobiety, lub klątwa anioła, byłyby mu ulgę przyniosły; lecz nic, ani dźwięku, ani słowa; cała grupa usypiała przed nim pogodnie w chłodzie jakim wieje od marmuru.
 Strasznym był widok tej sprzeczności w miniaturze między wybranymi, a potępionym, która wyprzedzała grozę sądu ostatecznego. W tem zagrały organy ponad jego głową. Dźwięki ich wspaniale, uroczyste, posuwały się zwolna po całym przestworze świątyni. Młodzieniec zadrżał, palce jego skurczyły się, potem uderzały o siebie, z drganiem żmii w kawałki pokrajanej. I nie mógł ruszyć się z miejsca.
 Kiedy wreszcie wyszedł, skoczył jednym susem po stopniach z granitu, a potem szedł dalej spieszno.
 Dwóch ludzi go spotkało i jeden mu się ukłonił; on, przechodząc, nie widział ich wcale, podobnie jak nie widział ulicy, bruku, ni domów.
 Byli to dwaj jegomoście w perukach, w czarnem ubraniu, z laskami starych kawalerów, a z żabotami podstarzałych młodzieńców, z wstążką orderową w klapie ubrania i z gotowym zawsze niuchem tabaki, między wielkim a wskazującym palcem, z jedną plotką zaczętą na ustach i drugą zapasową w głowie.
[ 69 ] — Co to za waryat, panie radco?
 Radca był zachwycony. Anegdotę opowiedzieć, toż to najpiękniejsza chwila w jego życiu.
 — Wasza ekscelencyo, to może długo potrwa, ale bardzo jest zajmujące. — I zatrzymał się na chodniku, ustawił swego słuchacza między sobą a murem, przypierając go coraz bliżej, trzymając go za guzik, postanowiwszy nie puścić ofiary za nic, pewny swej werwy co najmniej na jakie dwie godziny.
 — Ten młodzieniec służy w ambasadzie hiszpańskiej; miejsce to przyjął jedynie dlatego, żeby módz bywać w święcie; bo zresztą ku jego wstydowi trzeba to powiedzieć, że nie jest stworzony do dyplomacyi, w obejściu jego niema giętkości ani elegancyi; chybił swego powołania; na żadne kłamstwo nie potrafi zdobyć się z zimną krwią. Mało pomysłów, mało kombinacyi, a dużo gwałtowności i szorstkości; żywość zawsze, a napady szału niekiedy; wiara egzaltowana, tradycye kastylskie, poszanowanie dla autodafe, dusza ognista zamknięta w klatce z żelaza, zakratowanej po katolicku: oto jego charakter. Dodajmy do tego niepohamowaną rozpustę, namiętności wszelkiego rodzaju, furye i pojedynki Hiszpana, a będziemy go mieli całkiem, jaki jest, wszędzie i zawsze, czy to, gdy pada na kolana przed kochanką, czy gdy klęczy przed spowiednikiem, czy też kiedy depce po trupie swego rywala. Dwa lata temu przybył do naszego miasta, z markizem Labrador. Z początku marzył o Praterze[4], o kastanietach i fandangach[5] Madrytu, chciał mieć na zawołanie piękności ogorzałe od słońca, szalejące za nim, nie za jego kiesą; szukał księży, którzyby mu mówili o piekle i o widziadłach, pragnął wieczorów woniejących różami Kadyksu[6], pełnych meteorów świetnych, krzyżujących się w powietrzu. Naraz wszystkiego mu zabrakło. Wtedy rzucił się w odmęt rozpusty, hazardu; tańczył u dworu, urządzał wyścigi konne po angielsku, polował po [ 70 ]Czechach z naszą młodą arystokracyą, nie przestając żegnać się znakiem krzyża przed każdym kościołem i klękać przed każdą madonną. I wszystko szło dobrze, Ekscelcncyo. Jeden czy dwa pojedynki urozmaiciły to młodzieńcze życie, jakby po to tylko, aby trochą krwi rozrzedzić jednostajność tylu zabaw i festynów. I wszystko szło znowu dobrze; ale rok temu młodzieniec stał się wcieloną tajemnicą. Skończyły się tyrady, wykrzykniki, intrygi, ciche szepty miłosne; czasem jeszcze kielich malagi[7], a krople laudanum[8] wieczorem; potem długie posiedzenia we wszystkich kościołach, ale już bez spowiedzi. Twarz jego utraciła pierwotną świeżość, oczy rozgorzały jeszcze bardziej, a chudość przeszła zwykłą miarę szczupłości kastylskiej. Westchnienia i jęki, samotne przechadzki, ataki nerwowe, urywane słowa, sen letargiczny lub gorączkowy, niegrzeczność dla wszystkich na prawo i na lewo. Teraz oto nie odkłonił mi się wcale; obawiam się zgnuśniałości jakiej myśli wyłącznej, którą sobie nabił mózg, tkwiącej ćwiekiem w jego mózgu. Daremne wysiłki, żeby się tej myśli pozbyć, nagle omdlenia i szały niespodziewane — oto jego życie. Ludzie naokół szepcą, gadają, opowiadają dziwy: wykradzenie, uwiedzenie, morderstwo, otrucie; wszystko na jego zapisują rachunek; lecz nikt pewno niczego nie wie; otoczono go siecią domysłów, w których szamotać się będzie przez całe życie, jak dziki zwierz w samotrzasku.  — Nazwisko jego, panie radco?
 Don Antonio di...
 Resztę dźwięków zagłuszył turkot powozu. Lękając się, żeby go nie obryzgano błotem, Ekscelencya pociągnął radcę dalej.

2.

 Była to niedziela, wieczorem, w Praterze. Na pierwszy rzut oka widać tylko tłum, sunący przez [ 71 ]długie ulice, płynący czarną falą pod zielenią platanów. Środkiem mkną powozy herbowe, klatki osłaniające nudę wielkich panów, książąt, ministrów, ambasadorów; wytworne landa[9], połyskująco eleganckim werniksem[10], buduary wabnych piękności, których jasne włosy ocierają się o firanki; kabryolety, niby lekkie statki smukłe i szybkie, przemykające się ponad temi wszystkiemi głowami, kapeluszami co cisną się wkoło, jak fale. Wreszcie młodzieńcy nadjeżdżają wyciągniętym kłusem, tryumfatorowie wystrojeni świątecznie, popychają wierzchowców swych w tłum, który im się usuwa, oni zaś z wysokości siodła patrzą się na pieszych z najwyższą pogardą; stare to jak świat uczucie, jeźdźca względem piechura, rycerza feudalnego względem poddanego lub łucznika. Gwar, krzyki, piosenki, dym z kilku tysięcy fajek unosi się z dołu chmurą szarawą w powietrze. Po obu stronach alei kawiarnie, restauracye, domy gry i domy miłości; sale koncertowe, widowiska, dioramy[11], kosmoramy, panoramy, karusele kręcące się ciągle, poliszynele[12] bijący i bici nieustannie. Tam cyganka wróżyć ci będzie z ręki przyszłość za sztukę miedzi, a opowie przeszłość za sztukę złota; Włoch zaśpiewa Rossiniego lub Belliniego, Szwajcar pokaże w płaskorzeźbie swe ukochane góry; Indyanin dla rozweselenia cię wpakuje sobie miecz w gardło, a ostrymi nożami nakreśli w powietrzu ruchomą koronę. Biednemu paryasowi[13] dasz cośkolwiek. Dalej Turek azyatycki pieścić będzie w ręku węże zębów pozbawione, Francuz młody olśni ci oczy sztuką z kubkami a zmęczy uszy nieustającem paplaniem.
 Potem nadejdzie Włoszka o czarnych oczach, cerze śniadej, włosach kruczych; możesz ją mieć. Potem Niemka, o oczach niebieskich, włosach blond, skórze połyskującej od pomady: i ta dla ciebie może być. I wiele innych, wszystkie mieć możesz.
[ 72 ] W obrębie Prateru spotykają się wszelkie formy życia, wszelkie uczucia: zbytek i nędza, uczucie i zalotność, zepsucie w dobrym tonie i zepsucie gminne, radość dziecka, puszczającego latawce i ogłupiała kontemplacya upijającego się Niemca; szczęście młodzieńca czekającego na schadzkę i rozpacz innego, który się zgrał w karty. Tutaj niezadługo w cieniu nocy, wśród tych róż i tych tulipanów, padnie słodki pocałunek; tam znów pod tym ciemnym cisem cyngiel puści i wystrzał z pistoletu przetnie pasmo życia a strąci gdzieniegdzie liść zeschnięty.
 Im dalej się posuwamy, tem bardziej tłum rzednie, aż wreszcie nad brzegami Dunaju przechadza się samotnie kilku już tylko studentów filozofii lub Anglików, chorych na spleen[14]; tam ci rozmyślają nad jakąś teoryą, ci nad mgłą. Tu las rzeczywisty, zające biegają i przysiadają w trawie, u stóp przechodnia; zdyszane sarny stają przy nim napół dzikie, napół oswojone; miło popatrzeć na te biedne stworzenia, które nie wiedzą, co myśleć o ludziach, o całym tym gwarze, o tem świetle, ale podchodzą naiwne do twej ręki po kawałek chleba, po okruchy twej uczty.
 W końcu Prateru wznosi się pawilon. Jest to ostatnia kawiarnia, na samem pograniczu tego widnokręgu uciech i zabaw. Z drugiego piętra widać cały Wiedeń, Dunaj i okolicę. Kilka gwiazd przegląda się już w rzece, choć zachód jeszcze się czerwieni.
 Tu znowu tłum, znowu gwar, dym tytuniu, zapach kotletów, perfum, ponczu, limonady i wina. Przy każdym stoliku towarzystwo, w każdej grupie przedsmak odurzenia i złudzeń hałaśliwych unosi się ponad butelkami i półmiskami. Czasem jakieś głosy smutniejsze odezwą się wśród rozmów ucztujących; to wróżby, to przeczucia. Jedni z pomiędzy biesiadujących śmieją się jeszcze, inni wypuścili z rąk szklanice; wszyscy ze drżeniem wsłuchują się w nazwę cholery. Cholera, cholera zbliża się, jest już niedaleko.
[ 73 ] Na te słowa w głębi pawilonu jakiś człowiek podniósł głowę, którą był dotąd trzymał w dłoniach ukrytą. Siedział sam przy małym stoliku, a przed nim stał kielich alikantu[15] do połowy wypróżniony. Mętne spojrzenie rzucił na tłum i znów pogrążył się w sobie, tonąc w długiem rozmyślaniu. W tej chwili, na przeciwko pomiędzy dwiema świecami spostrzegł głowę starca; został z ustami rozwartemi, z oczyma utkwionemi w zjawisko nie mogąc zmienić postawy. Był pod wpływem dziwnego czaru. Starzec siedział nieruchomy, łokcie wsparł na marmurze stolika; zapadłe policzki oparł na dłoniach. Sam Hoffmann[16] by się cofnął przed wyrazem tych dwóch oczu, niewzruszonych, pełnych życia, jadu, pogardy i sarkazmu, w których białka, poprzecinane drobnemi czerwonemi żyłkami, otaczały dwie źrenice podobne do dwóch błyszczących gwoździ, umocowanych w szkle mlecznem; i uląkłby się przyćmionego, a jednak pełnego siły kolorytu tej twarzy spłaszczonej, muskularnej, co mówiła o długich minionych latach, ale, niewiadomo czemu, zdawała się zapowiadać ich jeszcze wiele, jak gdyby wiek człowieczy i więcej niż wiek człowieczy, nie miał wystarczyć żeby rozprężyć te żyły, wysuszyć to ciało, zmrozić te usta milczące a ruchliwe zarazem, powstrzymać ten skurcz pogardy, co je ciągle wykrzywiał, wysuszyć to czoło, spokojne, surowe, wydłużone jak ramię morskie, między dwoma kosmykami siwiejących włosów, pozostałych gdzieniegdzie, niby szczątki przez burzę oszczędzone. Bez wątpienia było coś nadprzyrodzonego w tym człowieku; wszystko, nawet ubiór, przejmowało jakąś niepewnością i trwogą. Stary strój przypominał modę z przed Rewolucyi, na palcu miał pierścień z cyframi arabskiemi, nosił krawat biały o dwóch końcach muślinowych haftowany ściegiem flamandzkim.

 


[ 74 ] Starzec pociągnął don Antonia na najwyższe piętro pawilonu. Noc już była, z oddali przelatywały niewyraźne, zamierające odgłosy Prateru; Dunaj płynął w dole i drżał w kępach sitowia.
 — Młodzieńcze, popełniłeś zbrodnię!
 Był to głos grobowy, który głos niegdyś odzywał się akcentami ludzi dawnych, ale teraz nie dostrajał się już do głosu ludzi dzisiejszych. W odpowiedzi Hiszpana nie było ani obawy, ani zdziwienia, dźwięczała tylko rezygnacya człowieka, stojącego przed zwierzchnikiem, panem; spojrzenie starca wyznaczyło mu bowiem właściwe miejsce, zanim głos jego usłyszał.
 — Młodzieńcze, czy chciałbyś ją odpokutować?
 — Niepodobna, niepodobna! Wszystkiego próbowałem, i Boga, i ludzi: Boga, by osięgnąć wieczność, ludzi, by żyć w szale i zapomnieniu. Wszystko mię zawiodło: i szalone pociechy kochanek, i poważne pociechy kapłanów. Źle mi było, zarówno w przybytkach rozgorzałych od rozkoszy i ruchu, jak w kościołach chłodnych od ciszy i spokoju. Za taką zbrodnię niema pokuty; to też wyrzuty sumienia dręczą mię dniem i nocą. Usiadły mi na skrzyni i zgrzytają zębami, wsuwają się pod poduszkę i szepcą do mnie cicho. Od wieży św. Stefana[17] wołają na mnie głośno, kołysząc się na gotyckich strzałkach i huśtają na figurach świętych. Na polowaniu wyją wraz z psiarnią dokoła drgającego jelenia; w teatrze stały się muzyką i przeszywają mi serce, przy mszy dźwięczą w dzwonkach i jęczą w głosie organów. Przy świetle księżyca ścigają mnie i skaczą jak ptaki z gałęzi na gałąź. Gdy w gabinecie chcę pracować, kreślą mi na kartach książek moją historyę, prozą na Don Kichocie[18], wierszem na Calderonie[19]. Żeby z niemi skończyć, skończyłbym łatwo z sobą, gdybym mógł wierzyć w nicość z tamtej strony grobu. O ja nieszczęśliwy!
 I rwał włosy, a tłukł piersi. Piana biaława [ 75 ]spływała mu z czarnych spieczonych warg, którym sprawiedliwość boska odmówiła kropli wody na ziemi.
 Starzec stał w postawie sędziego średniowiecznego, zobojętniały na łzy i katusze. Bez wzruszenia czekał, aż Hiszpan przytomność odzyska, a potem dał mu znak, by słuchał i nie przerywał.
 — Za każdą winę, jakakolwiek jest, pokuta przejściowa tu istnieje, lub wieczna gdzieindziej: przejściowa na tym padole, bo temu światu przeznaczono przeminąć, wieczna gdzieindziej, bo przeznaczeniem tamtego trwać zawsze. Dla ciebie mam objawienie i wtajemniczenie. Teraz ze wszystkimi swymi wyrzutami, katuszami, nocami bezsennemi i dniami rozpaczliwymi jesteś jeszcze wolny. Lecz jeżeli z wolnej woli przyjmiesz moje objawienie myślą, słowem, czy samym uczynkiem, wtedy staniesz się moim niewolnikiem, bo ten, kto dostąpił objawienia, nie może się cofnąć, bo wtajemniczony musi zginąć na wieki, lub spełnić zadanie, które mu objawiono, nawet wtedy, gdyby zadrżał pod jego ciężarem i grozą.
 Skinienie było znakiem przyjęcia. Młodzieniec stał przybity, zdumiony, obezwładniony w potężnych objęciach mocy jakiejś niepojętej, lecz rzeczywistej, ciążącej na nim całem olbrzymiem brzemieniem.
 Wtedy starzec zmienił się: sarkazm i ironia znikły z warg jego, a powaga natchnienia powlekła jego rysy. Sam zdawał się już tylko narzędziem, środkiem, istotą, której powierzono jakieś posłannictwo, która zniża się w chwili spełnienia zadania, a zagłębiona w wielkości swych myśli, nie ma czasu urągać ludziom, co drży, bo te myśli nie powstały w jej duszy, ale są przybyszami zdaleka, mającymi prawo panowania nad nią, zmiażdżenia jej w pochodzie, podobnie jak depce ona w swej drodze po podległych mu istotach.
[ 76 ] Głos jego był grzmiący i jednostajny; nie podnosił się, nie zniżał ani o jeden ton, podobny do muzyki religijnej, słyszanej u drzwi kościoła.
 — Jeżeliś w szaleństwie swem myślał, że świat ten krąży sam w przestworzu, poznaj swój błąd, mój synu. Bóg stworzył wszędzie istoty pełne życia, przeznaczone by czuwać nad materyą; jednostki tajemnicze, mające pieczę nad masami, bo Opatrzność w swej niewymownej sprawiedliwości raczyła dać każdej hierarchii istot stróżów, sędziów, zdolnych odczuwać namiętności tych istot i litować się nad niemi zanim je ukarze; w przeciwnym razie cherubin niebieski, czysty i wzniosły, nie rozumiejący żadnych nędz i słabości ludzkich, uniesiony świętym gniewem, zgruchotałby jednem uderzeniom swych złotych skrzydeł świat ten cały, splamiony tylu zbrodniami i tak w oczach jego spodlony i poniżony.
 Od hierofantów memfiskich[20] począwszy, stowarzyszenie nasze nigdy nie ustało. Odradzało się, nie z pokolenia w pokolenie, jak ludzie, lecz z epoki w epokę, jak rodzaj ludzki. My ucywilizowaliśmy świat, my broniliśmy ludów, lub karaliśmy. Nam to w części udzieliła się świadomość tajemnic niebieskich; nam w części objawiło się przeznaczenie rodzaju ludzkiego; lecz my jesteśmy tylko narzędziami. Jednego dnia siejemy pomyślność, nazajutrz śmierć siać musimy.

 

— Próba twoja będzie równie straszna, jak okropna była twoja zbrodnia. Jutro o północy stawić się masz na piątym stopniu schodów kościoła Kapucynów.

 Młodzieniec skłonił głowię i cicho wymówił przysięgę. Starzec tymczasem przybrał pierwotny wyraz pogardy, a potem opuścili pawilon i rozeszli się.

[ 77 ]
3.

 W chwili, gdy z ostatniem uderzeniem północy Antonio di... porwany z zawiązanemi oczyma ze stopni kościoła kapucyńskiego, uczuł naokoło siebie chłód długich korytarzy i wilgoć sklepień niezdrowych, przeżegnał się; poczem szedł krokiem pewnym, bo dla niego nie było już nic, prócz pokuty lub nicości. A że tej nie było, musiał więc wybrać pierwszą.

 

 Widok tej sali, tak długiej i ciemnej z początku, a tak rozpromienionej światłem w drugim końcu, mógł, zaiste, przyprawić o utratę przytomności. On stał w cieniu, a widział daleko, bardzo daleko, przez długa, perspektywę ciemności, olśniewającą jasność w głębi, w której odbywały się rzeczy dziwne i tajemnicze.
 Był to sąd złożony z ludzi, niczem nieprzypominających ludzi dziewiętnastego wieku. Wszystkie inne stulecia, z wyjątkiem tego właśnie, mogłyby się w nich odnaleźć. Na tronie otoczonym jakby mgłą ognistą, siedział arcykapłan Izydy[21]. Cały Egipt odzwierciedlał się w tem poważnem czole, w tej brodzie białej, w postawie człowieka, niezbyt jeszcze oddalonego od kołyski ludzkości, który człowieka zachował jeszcze tytańskiego[22] i jakiś odbłysk panowania bogów.
 Obok niego widać było mędrca jońskiego[23], bardziej już pochylonego ciężarem życia, z oczyma łagodniejszemi, postawą mężniejszą, z brodą, w lokach spływającą, z ręką, opartą na siedmiu strunach złotej liry. Dalej patrycyusz[24] rzymski wyróżniał się, tajemniczy stróż ksiąg sybillińskich[25], okrutny ciemiężca plebejusza, wspaniały żołnierz świetnych czasów Rzeczypospolitej, surowy kapłan nieubłaganych bogów, od których odbiera wyroki z obowiązkiem wykonywania ich nad całym rodzajem ludzkim. Dalej [ 78 ]jeszcze chrześcijanin, cały uduchowiony, rozogniony, odradzający ziemię słowem niebiańskiem, męczennik w miastach, anachoreta[26] w pustyniach, w tunice lnianej, na której znać jeszcze ślady pazurów lwa z Kollosseum[27]. Na srebrnym tronie spoczął ojciec Kościoła[28] we wzniosłej ekstazie; wymowa nurtuje już myśl jego, a napół otwarte usta drgają od szmeru myśli, wcielających się w złote słowa. Potem przedstawiciele wszystkich wielkich idei i wielkich prądów, rozwijających myśl Bożą w duszach ludzkich. Lecz wszyscy zdają się pływać w jakiejś gloryi ognistej. Niepodobna rozróżnić ich postaci, ni zrozumieć mowy. A co chwila obraz się zmienia. Wygląda to, jak gdyby przed trybunał tych sędziów wytaczano proces narodów. Są tam oskarżyciele i obrońcy, przeciągają całe zastępy nieszczęśliwych, błagających przebaczenia; cała ludność wielkiego miasta czołga się u stóp zgromadzenia. Potem słychać jęki i szlochania; a potem cisza nastaje tak straszna, że lepiej byłoby słyszeć jęki śmierci.
 Długo czekano na wyrok. Zmora widoku tak niesłychanego, tak mało ziemskiego, oderwała na czas pewien myśli nieszczęśliwego od jego wyrzutów. Uważał to za dobrą wróżbę, bo się to zdarzyło po raz pierwszy.
 Wreszcie głos wielki objawił, że szala przechyla się na stronę sprawiedliwości Bożej. Wygłoszono każdy grzech, każdą zbrodnię; nazywano w nieładzie ludy i możnych tego świata, a cale jedno wielkie miasto skazane zostało na pokutę biczem zarazy.

 

 Wtedy od grupy świetlanej odłączyła się postać ludzka, która, zagłębiwszy się w ciemności, skierowała się ku młodzieńcowi. Długa smuga światła szła za nią i znaczyła jej drogę. Don Antonio poznał starca, pomimo, iż rysy jego były blade, wyrażające pokorę i poddanie się. W rękach trzymał flakon [ 79 ]kryształowy, pełen drobnego pyłu, który zdawał się kłębić niecierpliwie między przezroczystemi ściankami.
 — Idź i siej śmierć. Taki jest wyrok miłosierdzia Bożego, aby pokuta za winy mas spełniła się przez pokutę jednostki. Nie cofaj się ani przed miłością, ani przed przyjaźnią. Jesteś narzędziem Wszechmocnego, który skruszy cię jak szkło w chwili gdy się zawahasz, a dusza twoja na wieki cierpieć będzie katusze buntowników.
 Nim spełnisz powierzone ci zadanie, spotkasz mię jeszcze.

4.

 W piękną noc księżycową na wielkim trawniku, otoczonym lipowymi szpalerami, pełnymi chłodu, przechadzał się don Antonio di..., ukrywszy swój złowrogi flakon pod fałdami hiszpańskiego płaszcza.
 Nie był to już ten sam człowiek, który niegdyś błądził po ulicach Madrytu, po ogrodach Kadyksu, lub szczytach Sierra Moreny. Wtedy uśmiech pięknej kobiety, dźwięk gitary, szczęk dwóch ostrych, błyszczących szpad, stanowiły życie dni jego wszystkich i sny wszystkich nocy. Odważny bywał aż do narażania życia dla drobnostki; namiętny aż do poświęcenia miłości własnej dla swych namiętności; wspaniałomyślny aż do utraty mienia; nabożny, aż do fundowania kościołów i zbogacania mnichów; lecz był też młody, pełny nadziei, wielkich zamiarów i śmiałych pomysłów, w potrzebie mógł stać się nieustraszonym korsarzem, walecznym wodzem, lub dumnym gerylasem[29]. Dziś nic już z tego nie pozostało. Była to dusza postarzała w cierpieniach i niepokoju, zwiędła przedwcześnie, zawsze jeszcze gwałtowna, niepohamowana, ale już zwrócona przeciw sobie, wyniszczająca się z zaciekłością, pogrążająca się żywcem w płomieniach piekielnych. Słowem, był to duch, dręczony wyrzutami sumienia.
[ 80 ] Aby się od tych wyrzutów uwolnić, gotów był poświęcić reputacyę, honor, skoczyć w morze, rozciągnąć się nad ogniwem Guatemali[30], przejść przez wszystkie próby inkwizycyi, bo bał się jedynie Boga; ludzi natomiast nie lękał się wcale. Bóg unosił się tam, z drugiej strony grobu, z przekleństwem w prawicy, które go zmiażdżyć miało; a tej myśli pragnął się pozbyć za wszelką cenę. Na wszystko się raczej odważy, niżby znosić ją miał jeszcze noc jedną, jeszcze jeden dzień. Oto dlaczego się zgodził, a od tej chwili czuł się pod uciskiem, w jarzmie, w roli niewolnika. Oddal się w ręce wykonawców potęgi straszliwej i znosił jej skutki.
 Przechadzał się tedy po zielonym trawniku, gdy w tem przejechał powóz otwarty z mnóstwem kufrów i paczek na koźle i z tyłu. W powozie jakiś Anglik z młodą Angielką o cudnej i świeżej cerze, w świetle księżyca. Był to mąż podróżujący z małżonką. Lekkiem dotknięciem starał się ją obudzić, gdy już dojeżdżali do Wiednia; pragnął, by użyła widoku wielkiej stolicy, pogrążonej w cieniu, gdzieniegdzie tylko migającej światłami, niby wielka głowa Argusa[31] o tysiącu ócz. Podniosła się zwolna.
 Hiszpan wytrząsnął trochę zawartego we flakonie proszku. Nakształt nieuchwytnej mgły pył wionął ku powozowi i wcisnął się między mężczyznę i kobietę. Potem powóz się oddalił.
 Młodzieniec został skamieniały, z duszą, rozdartą tą pierwszą próbą. I cóż mi zawinił ten piękny kwiat nocny? Biedna małżonka, kto wie? może biedna matka! I w jednej obwili żal jego stał się namiętnością, bo taką już była ta dusza kastylska, że cokolwiek tam padło, w żar i ogień się zmieniało.
 Załamał ręce, łzy zawisły mu na rzęsach, potem obraz piekła stanął przed nim wśród tych długich szeregów lip. Hiszpan zgrzytnął zębami i poszedł dalej. Spotkał starca o białych włosach, [ 81 ]rozwiewających się pod tchnieniem letniego wietrzyka; staruszek szedł żwawo i raźno a wyraz twarzy miał łagodny i otwarty. „Dobry wieczór panu“ — rzekł przechodząc. On, nie odpowiedział, lecz potrząsnął flakonem. Przeszło kilka minut. Don Antonio uczuł się zbrodniarzem, przychwytanym na gorącym uczynku i dziecko mogło było powalić go, który niegdyś dla zabawy poskramiał byki w arenie. Wtem po drugiej stronie trawnika dał się słyszeć krzyk, jeden z tych okrzyków, jakie wydają otruci. Tłum cisnął się ku miejscu, skąd się jęk odezwał: byli tam ciekawi, a pomiędzy nimi był lekarz, który, przypatrzywszy się starcowi leżącemu pod drzewem, rzeki, odskakując: „cholera!“
 Don Antonio przechodził w tej chwili, ale już był odzyskał zimną krew, gdyż tam, gdzie widział wielu ludzi, zdawało mu się widzieć niebezpieczeństwo, a na ten wyraz: „niebezpieczeństwo“, miał zawsze w duszy odpowiedź: „śmiałość.“ Nad wszystkimi potrząsnął flakonem i odszedł zwolna.
 Potem chodził noc całą po ulicach Wiednia, wokoło teatrów i pałaców. Widział śmiejących się gości, wychodzących z obiadu, wytwornych tancerzy, opuszczających salę balową. Widział kochanków, prowadzących się pod rękę, szambelana, spacerującego z baletnicą; wokoło wszystkich potrząsał złowrogim proszkiem, a kiedy ulice i place opustoszały, potrząsał nim jeszcze, a pył wciskał się w okna pierwszych i drugich piętr, unosił się w powietrzu, jak lekka mgła, czepiając się okien i znikając za okiennicami, żaluzyami i drzwiami.

 

 Nazajutrz w całym Wiedniu ogólne panowało przerażenie. Cholera zabrała dużo ofiar w nocy. Lekarze biegali w różnych kierunkach jak strażacy w czasie ognia, a już około południa czarny karawan, pełen trupów, zaczął krążyć zwolna koło domów, [ 82 ]zabierając zmarłych z każdej ulicy, a posępny woźnica wołał donośnym głosem tak, aby go aż na szóstych piętrach słyszano: „cholera! cholera!“ I natychmiast wszystkie zamykano okna, szyby brzęczały, wszędzie zapuszczano firanki.
 Myśl, że kara Boża zawisła nad miastem, zaczęła coraz więcej utwierdzać się w umyśle ludu, bo lud, jako masa zbiorowa, ma zawsze trochę owego instynktu, którym niebiosa obdarzają cały rodzaj ludzki, odmawiając go jednostkom. To też kupcy, rzemieślnicy, fabrykanci kroczyli z energią fatalizmu, powierzając swoje losy przeznaczeniu.
 Inaczej wyglądały towarzystwa w salonach i buduarach, inną miało fizyognomię ciało dyplomatyczne. Twarze wybladłe, spazmy, słowa urywane, brak oddechu, oto ich stan fizyczny. Suknie pomięte i zaniedbane, krawaty poprzekręcane, kamizelki zaledwie zapięte, szklą huśtające się na piersiach w zupełnem zapomnieniu, oto wygląd zewnętrzny. Trwoga i reszta obłudy w przymusowych uśmiechach, niepokoje wszelkiego rodzaju, długie rozmyślania nad chlorem i kamforą, szerokie rozprawy nad pochodzeniem indyjskiem zarazy moskiewskiej — oto ich stan moralny.
 Następne dni pomnożyły jeszcze ofiary. Wszelkie usiłowania na nic się nie zdały. Zaraza nie ustawała, zabierała wielu chorych, dręczyła długo tych, których zostawiała przy życiu, dotknąwszy ich w pochodzie.
 Co noc nieszczęsny Antonio powtarzał swe przechadzki. Wreszcie trochę już tylko pyłu pozostało we flakonie; plaga zbliżała się do końca Chciał właśnie wyjść z zamiarem wytrząśnięcia tej reszty na pierwszego spotkanego człowieka, kiedy na progu spotkał swego mistrza, swego władcę, tajemniczego starca.
[ 83 ] — Synu, pierwsza część twojej pokuty spełniona. Druga, straszniejsza, zabierze ci tylko parę chwil. Ta, którą kochasz, schroniła się z rodziną na wieś w pierwszych dniach zarazy. Musi umrzeć.
 Antonio był blizki rzucenia się na starca i uduszenia go z wściekłości.
 — Synu, umrze młodo i będzie szczęśliwą, gdyż była czystą, a ty odpokutujesz swą zbrodnię.
 Powiedziawszy to, dotknął ramienia młodzieńca i zniknął. Wtedy niepojęta jakaś siła pchnęła Antonia w ulicę i prosto wiodła go ku bramom miasta. Kiedy przybył do wioski, gdzie mieszkała jego kochanka, zegar bił ósmą.

5.

 Powietrze było ciepłe, łagodne, wonne, prawdziwa noc letnia, kiedy to każda gwiazda na niebie zda się konać z rozkoszy, kiedy księżyc złotą siecią swych promieni zda się oplatać róże, jaśminy i liście w klombach. Szpaler z bzów prowadził do domku białego o zamkniętych okiennicach, który zdala niby wyspa śnieżna unosił się nad morzem zieleni. Wszystko to przy księżycu było śliczne, młode i świeże. Miejsce, stworzone by rozmarzyć się nadzieją, oczekiwać na schadzkę, przechadzać z ukochaną, do poezyi, do rojeń fantastycznych, bez kropli goryczy.
 Na progu don Antonia dźwięk fortepianu wstrzymał. Członki jego drżały tak, że prawie wychodziły ze stawów. Przyszły mu na pamięć całe dzieje jego miłości, długie tęsknoty za duszą, któraby potrafiła zrozumieć przynajmniej cząstkę jego nieszczęść i katusze bezczynnego serca; bo on, Kastylczyk[32], musiał jeszcze kochać, chociaż w walce z wyrzutami sumienia; bo dla niego, Kastylczyka, miłość była warunkiem życia. I przypomniał sobie niewysłowioną dobroć drogiej Maryi, jej troskliwość dziewczęcą, trafiającą mu wprost do duszy i gojącą jej rany, długie [ 84 ]wieczory, spędzone przy jej muzyce i śpiewie. Tylko dla niego umiała grać i śpiewać, jego tylko szukały wszędzie modre jej oczy, jemu oddawała swe złote sploty, by je sobie około palców owijał; jemu nigdy nie odmówiła swych drżących ustek; ale zawsze też wśród wybuchów południowej namiętności kochanka oparła się jego szalowi.
 Księżyc oświetlił w pełni twarz jego. Nie było w niej już nic ludzkiego: był to potępieniec, biegnący wśród grobów nad brzegami morza Martwego, lub fakir, rozbestwiony długiem milczeniem myśli i słów, zrównany ze zwierzęciem przez post i katusze.
 A jednak była chwila, kiedy błysk wolnej woli zdawał się wystrzelać z tej źrenicy nieruchomej i dzikiej. Ale wtedy Hiszpan poczuł obok siebie jakby woń siarki, i zdało mu się, że iskrzą się obok oczy szatana. To położyło kres walce. Jako bierna i niewolnicza istota, narzędzie, posłuszne zewnętrznemu bodźcowi, otworzył drzwi salonu.
 W tym pokoju nie było ani śladu zbytku dorobkiewiczowskiego, każdy kącik wyglądał tam wytwornie. Lampa paliła się na stole, okrytym makatą, haftowaną w barwne tęcze; ściany obite na biało i niebiesko; cztery marmurowe słupy w rogach pokoju, a na nich kwiaty świeże, pachnące, rozpraszające woń swoją po całym domu. Sofy fioletowe ze śnieżnemi frendzlami, fortepian mahoniowy, na nim opery w bogatych oprawach, a na taburecie królowa tego przybytku siedziała przed klawiszami, zamyślona snadź o ukochanym, bo właśnie powtarza jego ulubione melodye.
 Odwróciła się i ujrzała go. Biedna dziewczyna, w wiośnie życia, jakaż zachwycająca i piękna! Cera raczej biała, niż różowa, choć jej i róża nie odmówiła swej barwy; źrenice niebieskie pływają w rozpuszczonym krysztale, bo łzy radości tylko co je zwilżyły; włosy w długich puklach spadają jej aż na [ 85 ]pochylone ramiona i za chwilę zsuną się na łono, drżące pod śnieżną tkaniną jej sukni, niby fala jeziora, która pod tchnieniem wieczoru kołysze wianek lilii, zabłąkany z wybrzeża; kibić wiotka i wysmukła; wreszcie trzewiczki czarne, pończoszki ażurowe, ze skrzyżowanemi na nich czarnemi wstążkami.
 Szła już ku niemu, już miała powiedzieć: „Matka i brat mój wyszli, powrócą późno wieczorem, mój Antoni“; kiedy nagle zamilkła i zbladła, gdyż nigdy jeszcze nie widziała go w tym stanie: włosy miał w nieładzie, przekleństwo przemykało po zmarszczkach jego czoła, w oczach tlił się posępny pożar dogasającego węgla.
 A on zmęczony, szarpany trwogą, bez słowa, bez skargi, rzucił się na sofę i pozostał tak nieruchomy.
 Pomyślała wtedy, że to może znużenie drogą, może wspomnienie cholery, srożącej się w Wiedniu, ścigało go aż u ukochanej; chciała więc rozerwać go i roześmiana, wesoła, pobiegła do fortepianu, mówiąc:
 — Mój Antoni! Nie myśl-że już o cholerze. Gdybyś wiedział, jak nam tu dobrze! Ja się wcale nie boję. Cholera jest tylko dla złych ludzi, ale ani dla mnie, ani dla ciebie. Zagram ci cavatinę ze Straniery, którą tak lubisz, mój Antoni, mój miły, mój najdroższy.
 I zaczęła grać. W uniesieniu głos srebrzysty, dźwięczny, potężniał, dosięgał dźwięków niezwykłych szerszych i pełniejszych, niż zwykle.
 Patrzył na nią i pojmował piekło; a im bardziej rozumiał piekło, tem goręcej pragnął uchronić się od niego w wieczności.
 Wtedy niby umierający łabędź, nabierając siły i cały świat harmonii czerpiąc ze swej miłości, śpiewała mu wszystko, czego niegdyś lubił słuchać, zacząwszy od kastylskiej ballady, aż do piosnki prowansalskiej, od lekkiego wodewilu[33] aż do aryi włoskiej, kameleona[34] muzyki.
[ 86 ] On siedział nieruchomo, palce kurczowo zaciskały flakon, a pierś palił mu płomień rozpaczy. Nie mógł zdobyć się na odwagę, aby skończyć z tą kobietą, nie miał dość rezygnacyi, by skończyć z własnem życiem i stawić czoło wiecznym katuszom. Zbrodnia jego, za którą nie odpokutował dotąd, przypominała mu się od czasu do czasu, niby dźwięk oddalonego dzwonu, a potem wszystko wracało do pierwszych wspomnień dzieciństwa, bo z mlekiem swej kastylskiej mamki wyssał był już widmo piekła.
 — Mój drogi Antoni, co ci jest? Nigdy jeszcze ani nieszczęście, ani smutek nie złamały do tego stopnia twego szlachetnego serca. Jakże mam cię pocieszyć w tem strapieniu, powiedz, najdroższy? Będę mówiła o twej ojczyźnie, o pięknych kościołach, nocach hiszpańskich, takich uroczych, pełnych życia i radości. Słowo, jedno słówko powiedz, a zadowolisz swoją biedną Maryę. Potem pozwolę ci marzyć, patrzeć się tylko będę na ciebie z czułością, jak pogrążasz się w posępnych myślach; ale wymów chociaż moje imię, wyrzecz raz jeden, żebym mogła wiedzieć, że to ty, mój Antoni, moja nadzieja, radość i duma.
 — Maryo!...
 Lecz teraz wolała-by była, by nic nie powiedział, i oddała-by życie, byle nie słyszeć powtórnie tego imienia, wymówionego głosem tak słabym, a przecież tak okropnym.
 Aby odpędzić zimny dreszcz, który jej serce przeniknął, znów grać zaczęła, ale jakby fatalizmem wiedziona, zagrała rozdzierającą melodyę Belliniego, pożegnanie Romea i Julii[35].
 Tony te zbudziły Antonia z jego nicości; podniósł się i zbliżył do fortepianu. Jej się zdawało, że go wzruszyła, porwała, jak dawniej. Więc duszę całą tchnęła w śpiew swój i muzykę; z okropną mocą wyraziła boleść pożegnania; z szalonem uniesieniom oddawała rozpacz obojga kochanków. I głos jej [ 87 ]panował nad dźwiękami fortepianu, to znów zdawał się konać w niemocy, po chwili wznosił się na nowo, potężny, świetny, szarpiąc wściekłością i bólem pierś Antonia.
 Nastała chwila, kiedy szał zerwał wszelkie tamy, kiedy piekło, wywołane tą rozpaczliwą muzyką, ukazało mu się w całej potępieńczej grozie, i wtedy wytrząsnął biały proszek na głowę ukochanej.
 W tej-że chwili piękny głos jej opadł, jak skrzydło zranionego ptaka i blada, zatruta, usunęła się do stóp swego kochanka, rękoma przyciskając piersi, szarpana już piekącym i ostrym bólem.
 Kurcze nastąpiły szybko, ręce podrywały się w powietrze i opadały w powietrzu, jak u człowieka, który pływa na wznak. Wyraz cierpienia aż do zabicia nawet miłości w jej łonie, rozlał się w jej rysach. Krzyczała, płakała, a potem zgrzytała zębami. Sam szatan mógłby był patrzeć na to delikatne ciało i cieszyć się widokiem tych męczarni.
 Było coś w tej scenie, co przechodzi pojęcie ludzkie i urąga wysiłkom wyobraźni.
 Nie mogła znieść tych okropnych cierpień, a przecież nie mogła skonać. Pasowała się tak pomiędzy śmiercią, pochyloną nad nią, a życiem, które ją w ostatnim trzymało uścisku. Jedno i drugie szarpały ją, rozdzierały jej łono i nie myślały już o swej ofierze, lecz o wzajemnej swojej nienawiści i walce. Śmierć chciała ją porwać natychmiast, życie nie chciało oddać jej tak wcześnie; obie potęgi z zaciętością zmagały się o to dziewczę z niebieskiemi oczyma i złotymi włosami; wyrywały ją sobie bez litości, bez wytchnienia, z zażartością dwojga królewskich bliźniąt, wydzierających sobie koronę.
 On patrzył na nią wzrokiem osłupiałym, bezmyślny, lodowaty. Wreszcie upad! tuż przy niej martwy.
 Genewa, 24 października 1831 roku

Przypisy[edit]

  1. Franciszek Gall (1758—1828), Józef Lavater (1741—1801) uczeni twierdzący, że charakter ludzki można poznać bądź z układu czaszki, bądź z rysów twarzy.
  2. Balzac (czyt. Balzak) 1799—1850 i Jules Janin (czyt. Żiul Żanę) 1804—1874 sławni powieściopisarze.
  3. Kalejdoskop — przyrząd, w którym ułożone są w krąg obrazy, tak iż obracając go widać wszystkie po kolei.
  4. Prater — miejsce zabaw w Wiedniu.
  5. Fandango — taniec hiszpański, przy którym potrząsa się klapkami z poprzywieszanymi dzwonkami (kastanietami).
  6. Kadyks — miasto hiszpańskie.
  7. Malaga — wino hiszpańskie.
  8. Laudanum — opium rozrzedzone.
  9. Lando — powóz.
  10. Werniks — płyn używany do pociągania barwnych przestrzeń i, aby je ochronić od wpływów powietrza.
  11. Diorama, kosmorama, panorama — widowiska, łączące w sobie obraz malowany i cząstkę przyrody, sztucznem oświetleniem w całość spojone.
  12. Poliszynel — klown (czyt. klałn).
  13. Paryas — nędzarz ostateczny.
  14. Spleen — (czyt. Splin), rodzaj melancholii i nudy.
  15. Alikant — wino południowe.
  16. E. T. A. Hofmann 1776—1822 pisarz niemiecki lubujący się w rzeczach niezwykłych i okropnych.
  17. Św. Stefana Katedra we Wiedniu.
  18. Don Quixote (czyt. Kichote), sławna powieść Cervantesa (czyt. Serwantes) 1547—1616.
  19. Calderon (czyt. Kalderon) poeta hiszpański 1600—1681.
  20. Hierofanci memfiscy — kapłani egipscy.
  21. Izyda, bogini egipska miłości i śmierci.
  22. Tytani, olbrzymi panujący światu.
  23. Joński — grecki.
  24. Patrycusz — szlachcic, plebeusze — pospólstwo.
  25. Księgi sybilińskie — zawierające przepowiednie.
  26. Anachoreta — pustelnik.
  27. Kolosseum — cyrk rzymski, w którym rzucano chrześcijan na pożarcie dzikiem zwierzętom.
  28. Ojcowie Kościoła — mędrcy chrześcijańscy.
  29. Gerylas — powstaniec.
  30. Guatemala — kraj górzysty w środkowej Ameryce.
  31. Argus — bajeczny stróż z tysiącem ócz.
  32. Kastylia — prowincya hiszpańska.
  33. Wodewil — rodzaj operetki.
  34. Kameleon — zwierzę zmieniające barwy.
  35. Romeo i Julia — tragedya Shakesper’a, przerobiona na operę przez Belliniego.


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false