Adam Szaleniec/Portret Lorda Gram

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Adam Szaleniec
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wydania 1912
Druk Karol Miarka
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Cały tom VI
Download as: Pobierz Cały tom VI jako ePub Pobierz Cały tom VI jako PDF Pobierz Cały tom VI jako MOBI
Indeks stron
[ 48 ]
1.
PORTRET LORDA GRAM

 Mój przyjaciel nie był umysłem zwykłym. Zaledwo się ukazał, jego wyższość nad innymi objawiała się. Nie dlatego, aby silił się na piękne słówka, na cytaty, odpowiedzi, aby starał się podobać kobietom ruchami i składem twarzy; lecz dlatego, że w jego oczach niebieskich taił się w głębi ogień żywy co rozlewał się w spojrzeniach na zewnątrz i wywierał wrażenie. Rysy jego były blade; na pierwsze wejrzenie przeszedłbyś obok niego i nie odwrócił się; lecz dość popatrzeć uważniej a już wzroku odeń oderwać niepodobna. W cerze jego było coś miękkiego, jak w cerze młodej dziewczyny, lecz czoło dowodziło męskości, bo zmarszczki, oznaka nie wieku, lecz myśli głębokich rozwinęły się na nim. W charakterze jego leżała pewna skłonność do lenistwa, raczej do spokoju, do tego antycznego spokoju, którego Grecy szukali całe życie, w którym pogrążać się lubili, przyglądając się arcydziełom Sofoklesa[1]. Miał duszę pełną harmonii, skłonną do marzeń, która nie rozumiała zupełnie uczucia zemsty względem swoich bliźnich, lecz mogła czuć z całą goryczą, co jest pogarda dla ziemi i jej mieszkańców. Kiedy zapadał w marzenia, trudno go było z nich wyrwać. Gdy myśli jego brały barwę inną, niż co dzień, zamieniały się w poezyę, w ciszę, aż póki śpiew natchnienia nie wybiegł na [ 49 ]usta. Lecz jeśli był poetą, to tylko dla samego siebie, bo nie mógł stać się innym, niż go Bóg stworzył. Nie troszcząc się o pochwały ani o nagany, nie siał swych pieśni do uszu ludzkich; sam otaczał się niemi, jak muzyką, którą rozgrzewał serce wśród chłodniejszych istot, będąc zmuszony stykać się z niemi po drodze. Jednak raz pobudzony do działania, nie spoczął, aż nie dopiął celu, nie poddając się wówczas wpływowi swej płodnej wyobraźni, lecz za przewodnika używając rozumu. W chwili niebezpieczeństwa trząsł się z oburzenia, że niebezpieczeństwo przyszło wyrwać go z zadumy i z gniewem stawał przeciw niemu; nie szukał go nigdy; jeśli napotykał, nie ustępował przed niem ani kroku. Tkliwość łatwo wzruszała struny jego duszy. Nie raz widziałem łzy w jego oczu, ale zwalczał je dumnie. Nie mógł przenieść, ażeby kto zagłębiał się w jego uczucia i mimo, że piękność natury napełniała duszę jego rozkoszą, często zachwytem, — w obecności innych wybuchnąłby śmiechom na widok Mont-Blanc i przy blasku księżyca, podczas nocy letniej, rozmawiał o kurtyzanach i o koniach. Samotny, w pustyni, ukląkłby i gorącą modlitwę wzniósł do swego Boga!...
 Była to istota wyższa; lecz mało było miejsc na ziemi, gdzie czułby się dobrze. Dlatego unikał towarzystwa i jeśli czasem wypadło mu wejść, ukazywał się w fałszywem świetle. Wielu nie mogło go zrozumieć; wielu go nienawidziło. On uśmiechał się zlekka i szedł dalej.
 Nie zapomnę nigdy tych godzin, któreśmy spędzili razem. Najczęściej, rozciągnąwszy się w mojej łodzi, z oczyma utkwionemi w lazurze, z głową ocienioną żaglami, sunąc po ciszy wód, mówił o swojej kochance, o mojej, o święcie duchów, o wieku obecnym, a celu życia. Kiedy był smutny, milczał, aż póki promień jaki nie zbudził go z letargu; wówczas porwawszy się żywo, wyciągał ramiona ku górom, [ 50 ]obłokom i (jak ktoby powiedział) melted[2] w zapale (raczej rapture.[3]) Ściskając mi dłoń, głosem, który brzmi dotąd w moich uszu, wygłaszał natchnienia, aż póki siły się nie wyczerpały i znów zapadał w apatyę.
 Kochałem go, jak się kocha kobietę, gdy minęły pierwsze zachwyty namiętności.
 Teraz, gdy kreślę te słowa, podobny jestem do dziecięcia, które łudzi się szczątkami rozbitej zabawki. Poco te wszystkie wspomnienia? Ech! czyż mogę oderwać się od tego, co miało być moją przyszłością a nigdy nią nie będzie i pozostać samotnym, nieruchomym, z czołem Kaina? Niegdyś ściskaliśmy sobie ręce, dziś palce jego skurczyłyby się zanimby dotknęły moich.
 Ciekaw jestem, jakie wymówiłbym złorzeczenie, gdyby kiedy wypadek przywiódł go do mego grobu. Kto wie, czy jeden z pośród wszystkich, nie powiedziałby: Pokój wieczny jego popiołom! Ale cóż znaczy głos jeden wobec tysięcy krzyków?

Przypisy[edit]

  1. Sofokles, dramatyk grecki starożytny.
  2. Roztajały.
  3. Zachwycenie.


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false