Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/82

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

bierając zmarłych z każdej ulicy, a posępny woźnica wołał donośnym głosem tak, aby go aż na szóstych piętrach słyszano: „cholera! cholera!“ I natychmiast wszystkie zamykano okna, szyby brzęczały, wszędzie zapuszczano firanki.
 Myśl, że kara Boża zawisła nad miastem, zaczęła coraz więcej utwierdzać się w umyśle ludu, bo lud, jako masa zbiorowa, ma zawsze trochę owego instynktu, którym niebiosa obdarzają cały rodzaj ludzki, odmawiając go jednostkom. To też kupcy, rzemieślnicy, fabrykanci kroczyli z energią fatalizmu, powierzając swoje losy przeznaczeniu.
 Inaczej wyglądały towarzystwa w salonach i buduarach, inną miało fizyognomię ciało dyplomatyczne. Twarze wybladłe, spazmy, słowa urywane, brak oddechu, oto ich stan fizyczny. Suknie pomięte i zaniedbane, krawaty poprzekręcane, kamizelki zaledwie zapięte, szklą huśtające się na piersiach w zupełnem zapomnieniu, oto wygląd zewnętrzny. Trwoga i reszta obłudy w przymusowych uśmiechach, niepokoje wszelkiego rodzaju, długie rozmyślania nad chlorem i kamforą, szerokie rozprawy nad pochodzeniem indyjskiem zarazy moskiewskiej — oto ich stan moralny.
 Następne dni pomnożyły jeszcze ofiary. Wszelkie usiłowania na nic się nie zdały. Zaraza nie ustawała, zabierała wielu chorych, dręczyła długo tych, których zostawiała przy życiu, dotknąwszy ich w pochodzie.
 Co noc nieszczęsny Antonio powtarzał swe przechadzki. Wreszcie trochę już tylko pyłu pozostało we flakonie; plaga zbliżała się do końca Chciał właśnie wyjść z zamiarem wytrząśnięcia tej reszty na pierwszego spotkanego człowieka, kiedy na progu spotkał swego mistrza, swego władcę, tajemniczego starca.