Page:PL X de Montépin Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza.djvu/466

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

 — Chociażby dla własnej wiadomości.
 — Nie potrafiliby mnie objaśnić więcej nad to co zawierał protokuł przez nich podpisany. Ten protokuł zamykał przedemną wszelkie nadzieje.
 — To prawda! — wyszepnęła Joanna.
 W pokoju chorej, między obiema kobietami przez kilka chwil zapanowało milczenie.
 — Jakiż dziwny zbieg okoliczności! — zaczęła Joanna. — Dwudziesty ósmy Maja, był ostatnim dniem panowania tej obmierzłej Kommuny. Tego to dnia właśnie, porwano mi moje dzieci, a jeżeli ksiądz d’Areynes ich nie ocalił, co z niemi się stało?... Pośród tej walki bratobójczej, zalewającej krwią Paryż, gdzie je uprowadzono? Komu je powierzono?
 — Mamo Joanno! przerwała infirmerka — dla czego pogarszasz sobie stan zdrowia i dręczysz umysł rzeczami nie do wynagrodzenia? Zaczekaj przynajmniej na odpowiedź księdza d’Areynes.
 — Czy on mi odpowie?
 — Nie wątp o tem.
 — Tak, jeśli żyje... Wszak gdyby umarł?... Pomyśl no Różo... lat siedemnaście!... to okres czasu tak długi. Ileż to rzeczy zmienić się może w ciągu lat siedemnastu!... Gdyby ksiądz d’Areynes nie żył, gdzie się zwrócić? co robić?
 — Być może administracya Przytułków mogłaby udzieliś jakąś wiadomość...
 Administracya Przytułków?-powtórzyła wdowa.
 — Tak. Mogło być niepodobna księdzu d’Areynes zajmować się wychowaniem dwojga dzieci. Kto wie, czy ich niepowierzono tak jak mnie wtedy Zakładowi dla sierot?
 Joanna zerwała się w gorączkowym niepokoju.
 — Ach! jakże ja niecierpliwie oczekuję tych wiadomości! — zawołała. — Jakże bym pragnęła odzyskać me siły i wyjść z tego domu!
 — I rozdzielić się zemną — wyjąknęła smutno Róża.
 — Tak, trzeba! moje dziecię.
 — Wiem, że trzeba. Ale ileż ja wtedy cierpieć będę? Natenczas się uczuję prawdziwie nieszczęśliwą!
 — Różo!... droga Różo!...