Choćbym miał żyć tak długo, jak wuj Babtysta, który w tych czasach musi już być równie wiekowy, jak stary baobab amerykański, nie zapomnę, nigdy pierwszej mojej podróży do Paryża w wagonie trzeciej klasy.
Działo się to pod koniec lutego, było jeszcze bardzo zimno. Za oknem szare niebo, wicher, szron, łyse pagórki, zatopione pastwiska, długie szeregi martwych winnic; w wagonie — pijani majtkowie śpiewają, barczyści chłopi chrapią, otworzywszy usta, na podobieństwo pośnietych ryb; jakieś staruszki z koszami, dzieci, mamki, pchły, — cały inwentarz wehikułu nędzarzy z zaduchem fajek, kiełbasy z czosnkiem i zbutwiałej słomy. Zdaje mi się, jakobym tam był jeszcze.
Usiadłem w jakimś kącie, koło okna, chcąc widzieć choć kawałeczek nieba. Ale o dwie mile od miasta jakiś sanitarjusz wojskowy zajął moje miejsce, pod pozorem, że chce siedzieć naprzeciwko żony, i biedny Mały, nie śmiejąc stawić oporu, skazany został na dwustomilową podróż między obrzydłym grubasem, którego czuć było siemieniem lnianem,