Page:Nałkowska - Książę.djvu/95

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.



Poszłam ku oknu otworzyć lufcik. Stałam w wązkim przejściu między storą, żardynjerą, grzbietem szezlongu i słupem białym, na którym stała palma.

Zienowicz w milczeniu stąpał za mną i stanął, gdy ja stanęłam — w ten sposób, że zupełnie zamknął mi odwrót. Z zewnątrz mogło to wyglądać, że pragnie mi pomóc.

Długo otwierałam lufcik. Zrobiło mi się nagle duszno, ciasno, gorąco. Mroźne tchnienie zimowej nocy, wdzierając się w ciepłą atmosferę pokoju, paliło mi piersi.

Nie mogłam wykręcić się na tej przestrzeni, bałam się właściwie. Musiałabym w takim razie poprosić go wyraźnie, by się usunął — spotkać z jego oczami — i wtedy stałoby się napewno to nowe, konkretne, wtedy ja sama wolałabym raczej schować się w jego rękach obejmujących, niż męczyć się dłużej tą walką nerwów, przechodzącą już moje siły —

Mąciły mi się myśli. Stałam tak — bez ruchu, zamierając wprost z oczekiwania, pełnego męki i rozkoszy. Była cisza i natężała się do takich granic, że byłabym krzyknęła, by się to jakoś skończyło wreszcie. Chociaż dotąd zapanować umiałam nad każdą sytuacją.