trochę zresztą nie rozpalonym — poto tylko, by pokazać, iż rękę mam równie piękną, jak królowa Anglji, okrutna Elżbieta.
Byłam wyjątkowo ładnie ubrana, do czego zresztą obowiązuje mię rola, jaką mi wyznaczył Sępowski. Z wysoko upiętemi, jasnemi, „jak świeże masło“, włosami wyglądałam tak, iż żadnej ze znajdujących się tam paru dam nie mogło przejść przez myśl nawet porównanie ze mną (Obojańskich nie było). Dzięki temu byłam też wyjątkowo pewna siebie i pozwalałam sobie na wszystko. Przez binokle obrzuciłam wzrokiem cały stół.
Obok mnie z prawej strony siedział jeden malarz, młody jeszcze, dosyć ładny, ale niewypowiedzianie nudny. Doszło mię kiedyś, że, zapytany o sąd, wyraził się o mnie: „rococo“. Postanowiłam go rozbroić i skokietować. Powiedziałam mu parę komplementów na temat jego zmanjerowanych studjów kobiecych. A gdy na skutek tego zaczął z nadzwyczajną pewnością siebie przyglądać mi się arogancko przez rzęsy przymrużone i mówić, że tak subtelnie odczuwam sztukę, palnęłam bez przygotowania:
— Ale poco pan maluje takie już wyjątkowo brzydkie kobiety? Przecież to czyste rococo!
I nie czekając odpowiedzi oszołomionego artysty, wtrąciłam się do rozmowy, prowadzonej w innym rogu stołu.
Na Zienowicza nie spojrzałam ani razu — i do końca wieczoru nie zamieniłam z nim ani słowa.