się łatwo — mimo to skorzystała z mego zaproszenia.
Przez pół godziny wiodłyśmy chłodną, obcą, bardzo ogólną rozmowę. Jest to kobieta, mogąca nadzwyczajnie zainteresować. Jej uroda i małżeństwo niedawne z człowiekiem niemal zgrzybiałym — wprost niepokoją dziwnym efektem. Przytym nie zachowuje się zupełnie, jak zwykle ładne żony starych mężów. W stosunku do mężczyzn jest niedostępna, nie przez salonową etykietę, jak ja, lecz nieuprzejma, dumna, odpychająca.
Mówi o sobie, niby zwierza się — ale widać, że kłamie — i ten ton kłamliwości podkreśla zupełnie świadomie. Z ponurym, groźnym prawie wyrazem w swych niezwykle pięknych oczach mówi, że jest bardzo szczęśliwa.
— Tak kocham naukę, że całkowicie zapełnia mi życie — powiedziała. A wiem, że jej serce niczego już kochać nie może.
Nie obchodzi jej sława, którą posiada już bezsprzecznie wobec tego, że niewiele kobiet u nas oddaje się nauce. Nie obchodzą ją względy mężczyzn. Kobiety lekceważy tak bardzo, że pewno nie porównywa się z niemi ani rywalizować pragnie. A ubiera się strojnie i piętrzy kunsztownie brunatne swoje włosy chyba dla samej siebie tylko — bo przecież nie dla męża. Wygląda, jak jego najmłodsza córka — i z tego względu stanowią nawet wyjątkowo piękną parę.
Ze wszystkiego, co mówiła ze mną, odniosłam wrażenie, że obchodzę ją tyle właśnie, co les nei-